Pierwszy krok do dyskryminacji to polaryzowanie ludzi wedle kryterium „nasz” i „nie nasz”. Bardzo groźnie brzmi posługiwanie się słowem „prawdziwy” (patriota, Polak, katolik...)
Niedawno pisałem o interesującej konferencji poświęconej problemowi dyskryminacji (gdy ten numer „Gościa Niedzielnego” dotrze do Czytelników, referaty tam wygłoszone będą – sądzę – już wydane drukiem). Tematem konferencji było prawo dotyczące dyskryminacji. Chodzi o to, by prawo stawiało jej tamę, ale też o to, byśmy nie mieli prawa, które dyskryminuje.
Pamiętajmy jednak, że prawo to tylko narzędzie. „Prawo reguluje”, powiadamy nieraz. Ale naprawdę to ludzie (zazwyczaj: ustawodawca) regulują za pomocą prawa. Tak też zarzut dyskryminującego prawa ma za adresata ustawodawcę, który – realizując własny zamysł – takie prawo ogłosił. A ustawodawca zawsze zależy od „bazy” społecznej. W państwie demokratycznym władza do funkcjonowania potrzebuje wsparcia wśród tych, którymi rządzi. Ustawodawca nie pozwoli sobie na tworzenie prawa dyskryminującego, jeśli w społeczeństwie nie szerzą się skłonności do dyskryminowania niektórych grup ludności. Po pierwsze dlatego, że ustawodawcy (czyli parlamentarzyści) to „przedstawiciele narodu”, czyli są lustrzanym odbiciem społeczeństwa, po wtóre dlatego, że trwając w nasłuchu na poglądy i życzenia swych wyborców nie tylko mówią to, co ci chcą słyszeć, ale też tworzą prawa, które mogą narodowi zachwalać. Dyskryminacja prawna idzie przeto zazwyczaj w ślad za dyskryminacją społeczną, czyli za żywymi ciągotami do napiętnowania określonych ludzi po prostu dlatego, że są, do spychania ich na margines czy zgoła do pogardzania nimi. Dyskryminacja rozkwita, gdy w społeczeństwie brak solidarności. Grunt podatny dla dyskryminacji, zgoła pierwszy do niej krok, to polaryzowanie ludzi wedle kryterium „nasz” i „nie nasz”. Bardzo groźnie brzmi tu nieraz posługiwanie się słowem „prawdziwy” (patriota, Polak, katolik...). Bo skoro jednych określa się jako prawdziwych, to inni muszą być nieprawdziwi, czyli fałszywi. A to, co fałszywe, jest z definicji gorsze, tego trzeba się pozbyć, z fałszywymi nie należy się zadawać. I tak zostaje ustawiony front: ci, którzy mają wystarczającą siłę, by swoje oceny prawdziwości przeforsować, są górą, natomiast ci inni, słabsi, muszą ulec, nie można uznać ich za równoprawnych.
Dyskryminacja to zło, a zło kusi, uwodzi, zazwyczaj chytrze pod pozorem dobra. Ale zło można rozpoznać. Przeważnie po języku, bo przezeń wyraża się myśl, a ta, wypowiedziana, zaczyna działać i oddziaływać. Skoro pojawił się temat dyskryminacji, warto przypatrzeć się jej podłożu i posłuchać naszego języka, chociażby w mediach... Myślę, że powinien nam dać do myślenia zanik słowa „bliźni”, tak przecież rdzennie chrześcijańskiego. Gdybyśmy zgodnie ze wskazaniem przekazanym w Ewangelii przypomnieli sobie, kto jest naszym bliźnim, nie byłoby dyskryminacji.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
ks. Remigiusz Sobański, profesor prawa kanonicznego