Skoro miłować bliźniego powinno się tak jak siebie, to każdy gest uczyniony w stronę bliźniego jest szansą na pokochanie siebie samego.
Niebo jest na wyciągnięcie dłoni. Wyciągnięcie dłoni do kogoś, do kogo już nikt jej nie wyciąga. Skoro miłować bliźniego powinno się tak jak siebie, to każdy gest uczyniony w stronę bliźniego jest szansą daną sobie na pokochanie siebie samego. Za co bowiem możemy siebie tak naprawdę pokochać? Za to, co uczyniliśmy innym. Samarytanin, który wzruszył się głęboko na widok zranionego człowieka, wzbogacił się o nowe wyjątkowe uczucie: wzruszenie. Być może był człowiekiem niewrażliwym i oto jak bardzo pomogło mu to, że spotkał kogoś na wpół umarłego. Czyż nie zbliżył się do samego siebie jak nigdy dotąd, podchodząc do zakrwawionego wędrowcy? Można sądzić, że zmarnował czas, ale pewne jest to, że zdobył nową umiejętność: opatrywanie ran. Jakże cenne ubogacenie siebie: opatrywać rany, a nie zadawać je!
Zaczynam się zastanawiać, kto tu kogo uzdrawia: Samarytanin zranionego z krwawych ran, czy zraniony Samarytanina z niewrażliwości i obojętności? Wylewając oliwę na rany, Samarytanin zapewne wiedział, co czyni, gdyż oliwę wykorzystywano do leczenia ran, ale dodawać do tego wino? Nie słyszałem o takiej praktyce. Mogę to tylko wytłumaczyć hojnością. Kiedy ludzie nie wiedzą, jak pomóc komuś drugiemu, pomagają tym, co mają, i uruchamia się w nich hojność. A hojność jest bezcennym nabytkiem, i znowu myślę, że i tym razem więcej otrzymał Samarytanin niż ten cierpiący fizycznie. Otrzymać ulgę fizyczną to o wiele uboższe doświadczenie, niż zdobyć się na hojność. Gdy chociaż raz okażesz się szczodrym, poczujesz, jakie daje to szczęście. Smak hojności jest bogatszy od wina czy oliwy!
Samarytanin wsadził rannego na swoje bydlę. Słowo „bydlę” wydaje mi się zbyt ordynarne. A jednak przestajemy być jedynie dwunożnymi ssakami, gdy po ludzku pomagamy drugiemu człowiekowi. I wreszcie owe pielęgnowanie w gospodzie jest zajęciem się kimś z największą ostrożnością i troską. Troskę udowadnia się czynem. Cnoty ujawniają się w bezpośrednim działaniu. Udzielenie dwóch denarów to zapłacenie za dwa dni pobytu. Widocznie miał zamiar trzeciego dnia wrócić po chorego i wynagrodzić gospodarzowi, jeśliby co więcej wydał.
A ten był do tego skłonny, widząc piękno serca Samarytanina. Wydaje mi się to dziwne, że gospodarz bez oporów wpuścił do żydowskiej gospody Samarytanina, i to jeszcze z kłopotliwym pacjentem. Musiał istnieć jakiś powód i chyba było nim miłosierdzie, które emanowało z tego anonimowego dobroczyńcy. Łatwiej naśladować dobro niż zło, wbrew temu, co myślimy o jednym i drugim. Samarytanin stracił czas, stracił wino i oliwę, stracił denary, ale zyskał przejrzysty kolor swego istnienia, który uczynił go wartym wieczności. Maurice Nedoncelle powiedziałby: „przejście od stanu posiadania do bycia jest jedyną wielką prawdą chrześcijaństwa – nie znam innej”.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
o. Augustyn Pelanowski OSPPE