Są w sporcie chwile, które przechodzą do historii. Takim momentem jest na pewno wczorajszy mecz. Nie wiadomo jedynie czy bardziej zapamiętamy z niego historyczny awans, czy żarliwe modlitwy, żeby ta męka skończyła się wcześniej niż Argentyna czy Meksyk strzelą kolejne gole. Ale awans jest faktem i wymiernym osiągnięciem zespołu, a nadzieja na lepszą grę umiera ostatnia.
01.12.2022 10:11 GOSC.PL
Gdyby ktoś przed mundialem powiedział, że nazajutrz po pierwszym od 36 lat awansie Polski do 1/8 finału mistrzostw świata w kraju zamiast euforii dominował będzie niesmak i kac moralny, pewnie stukalibyśmy się w głowę. Tak czy siak zespół Czesława Michniewicza wywalczył awans, zrobił to, czego nie udało się zrobić nikomu od czasów Piechniczka i tej skuteczności, mimo wszystko należy im szczerze pogratulować.
Przysłowie mówi, że zwycięzców się nie sądzi. To prawda. Co prawda Biało-Czerwoni wczorajszy mecz z Argentyną przegrali, więc moglibyśmy czuć się zwolnieni z tej niepisanej w regulaminach gry zasady, ale, że była to "zwycięska porażka" postarajmy się jednak nie tyle krytykować styl gry, co poszukać pozytywów i podjąć niełatwą próbę zrozumienia strategii, jaka przyniosła nam historyczne "gramy dalej".
Jak nikt inny potrafimy doceniać narodowe klęski
To nic, że w meczu z Argentyną wyglądaliśmy jak San Marino w meczu z nami, a zaledwie dwubramkowy wymiar porażki jest wyłączną zasługą geniuszu Wojtka Szczęsnego. Mamy awans, a kolejne rocznice kompromitującego meczu z Messim i spółką możemy przekuć na porządne święto państwowe. Nie ma chyba drugiego takiego narodu na świecie, który tak jak my potrafi z zaangażowaniem celebrować narodowe klęski w przeciwieństwie do rocznic pozytywnych wydarzeń. Wystarczy rzucić okiem na skalę obchodów rocznic wybuchów kolejnych przegranych powstań czy drugiej wojny światowej i zestawić to choćby z tym, jak świętujemy daty związane ze zwycięskimi Bitwą Warszawską, bitwą pod Grunwaldem czy zwycięstwem pod Wiedniem. Tak przy okazji: kto z Państwa pamięta datę tej ostatniej bitwy?
Na korzyść mundialowego awansu po brzydkiej przegranej przemawia też fakt, że z dwojga złego lepiej mieć jakąś korzyść, pomimo porażki, niż zagrać ładnie i być potraktowanym jak przegrany. Zdaje się, że to my szlachetnie walcząc wygraliśmy ostatnią wojnę, a Niemcy ją przegrali, prawda? Jak potoczyła się dalej historia tych państw wszyscy wiemy.
No, i wreszcie w końcu wypracowaliśmy coś w zamian tego archaicznego określenia "zwycięski remis". Teraz z dumą możemy być autorami pierwszej w historii "zwycięskiej porażki".
Na pewno nie będzie gorzej
Z dużym prawdopodobieństwem możemy założyć, że mecz z Francją będzie wyglądał lepiej niż ten z Argentyną, bo najprawdopodobniej w gorszym stylu niż nasza druga połowa z Argentyną zagrać się nie da. Oczywiście sport jest sportem i każdy rekord świata można próbować wyrównać lub poprawić, ale nie przesadzajmy - nie jesteśmy znowu taką potęgą, żeby ustanawiać kolejne rekordy z meczu na mecz.
Kompleksowy przegląd kardiologiczny społeczeństwa
Wśród pozytywów wczorajszego meczu trudno nie wymienić jego wymiernych korzyści dla rozwoju profilaktyki kardiologicznej. W ciągu ostatnich 30 minut meczu, w kraju, w którym, o badaniach profilaktycznych myślą nieliczni, aparaty czy zegarki mierzące ciśnienie i tętno były w powszechnym użyciu, dzięki czemu wielu, po latach miało okazję odkryć, że może jednak warto skonsultować się z kardiologiem w związku z niewykrytym dotąd nadciśnieniem.
To nieprawda, że tego meczu nie dało się oglądać
Narzekającym, że zagraliśmy brzydko i to, co wyprawiamy na stadionach Kataru to antyfootball, którego nie da się oglądać, należy przypomnieć, że bramki są dwie, zespoły też, jeśli więc jedna drużyna gra koszmarnie, to najprawdopodobniej druga koncertowo. Argentyna oddała w tym spotkaniu ponad 20 strzałów na naszą bramkę w tym kilkanaście celnych. Nie jest więc prawdą, że nie było w tym meczu pięknej piłki i nie można było na ten mecz patrzeć. Była, tyle, że nie w naszym wykonaniu. Ale za to jak pięknie przygotowaliśmy scenę, na której popisy artystyczne wykonali Argentyńczycy! A, umówmy się, w tym meczu - nie licząc 38 milionów Polaków - cały świat kibicował Argentynie. Ostatecznie więc styl gry naszej kadry przyniósł radość znacznie większej rzeszy kibiców, niż w gdyby zagrali skuteczniej i dzięki dwóm czy trzech kontrom ograli rywali.
Odkryliśmy, że fair-play jednak ma znaczenie
Ostatnie pół godziny, gdy mając identyczną liczbę punktów i bilans bramek co Meksyk, wszyscy w Polsce i Meksyku liczyli "zdobyte" w trzech grupowych meczach kartki. Byliśmy o włos od awansu nie bilansem bramkowym, a klasyfikacją fair-play. To może dać do myślenia tym zawodnikom, którym zdarza się od czasu do czasu dość nonszalancko "przystrzelić z buta" rywalowi, w sytuacji, gdy nie jest to jedyne rozwiązanie, jakim można zatrzymać przeciwnika.
Wyleczyliśmy się ze złudzeń, zdjęliśmy presję oczekiwań
Już przed tym mundialem było inaczej niż zwykle. 7 dużych imprez na przestrzeni ostatnich lat, na których tylko raz (na Euro 2016) udało nam się wyjść z grupy, a i wtedy nie prezentowaliśmy przesadnie artystycznej gry, skutecznie wyleczyło nas z pompowania balonika, wydawania monet z podobiznami kadrowiczów jeszcze przed mundialem, a już na pewno z traktowania któregokolwiek z grupowych rywali jako pewnego dostawcę trzech punktów. Na przestrzeni tych dwóch dekad udało nam się przekonać samych siebie, że jesteśmy w stanie położyć mecz z każdym. Dzięki temu podeszliśmy jako społeczeństwo do tego mundialu na dużym luzie. Zdecydowanie dominowały komentarze pozbawione złudnej nadziej w stylu "trzy mecze i do domu", co właściwie pozwoliło uniknąć zawodu stylem gry, a nawet nieśmiało ucieszyć z zaskakujących czterech punktów. Po środowym meczu z Argentyną te oczekiwania spadły do jeszcze niższego poziomu, dzięki czemu nikt rozumny nie będzie miał do kadrowiczów wielkich pretensji po ewentualnej porażce z Francją, więc chłopaki mogą zagrać bez ciążącej na nich presji oczekiwań. A jeśli się uda, tym większy będzie powód do radości. Ważne, żebyśmy byli z nimi do ostatniego gwizdka! Miłość nie jest za coś (nawet za piękny styl gry). Jest pomimo!
Strategia na przykrywkę
Taktyka na tak ważną imprezę, jaką jest mundial, musi obejmować nie tylko samą grę, ale też całą otoczkę wydarzenia, wszystko to, co dzieje się wokół drużyny. Jednym z najważniejszych jej elementów jest zdjęcie presji z zawodników, odciągnięcie uwagi opinii publicznej od ewentualnych błędów czy mało efektownej gry. Gdy jechaliśmy na mundial w Korei i Japonii w 2002 r., taką rolę skutecznie odegrała Edyta Górniak wykonując hymn narodowy w taki sposób, że komentarze do tego występu zajęły połowę czasu antenowego, jaki w normalnej sytuacji poświęcono by słabiutkiej grze zespołu prowadzonego przez Jerzego Engela. Odkąd jednak zaostrzono prawo dotyczące znieważania symboli narodowych, strategia "na hymn i artystę" stała się zbyt ryzykowna (nie ma chętnych do współpracy). Tym razem więc sztab postawił na coś innego. To przykrywka "na awans". Bo czy jest coś, co może skuteczniej odwracać uwagę od kiepskiego stylu gry niż fakt, że pomimo tego stylu awansowaliśmy do 1/8 finału i to pierwszy raz od blisko czterech dekad? I to budzi ogromną nadzieję, bo - o ile strategia "przykrywki na awans" będzie konsekwentnie stosowana, to grozi nam na tym mundialu finał. Nie miałbym nic przeciwko temu!
Ale kiedy już opadną emocje i uświadomimy sobie, że graliśmy wczoraj z przypartą do muru koniecznością zwycięstwa Argentyną oraz, że wbrew naszym marzeniom nie jesteśmy w gronie najmocniejszych reprezentacji piłkarskich świata, wtedy nagle dostrzeżemy światełko w tunelu i przestrzeń do tego, by na serio docenić to, co wywalczyli Biało-Czerwoni w Katarze już na tym etapie turnieju.
Gramy na tyle, na ile potrafimy. Zespół składa się z zawodników o określonych umiejętnościach i stylu gry. Nasze marzenia o reprezentacji grającej magiczną piłkę w stylu Brazylijczyków tego nie zmienią. Możemy się pośmiać, ale taka jest rzeczywistość. Piłkarze i selekcjoner są tego świadomi. Nie grają brzydko, bo im nie wychodzi ładnie. Przyjmują strategię taką, jaka daje szanse wobec własnych niedostatków. Świadomość tych ograniczeń pozwala drużynie dostosować strategię do realnych możliwości, a nam zweryfikować oczekiwania i na większym luzie bawić tymi mistrzostwami, czasem nieco żartując, ale też doceniając realny osiągnięty sukces. Styl jest rzeczą subiektywną. Awans z drugiego miejsca, po wywalczeniu 4 punktów i bilansie bramek "na zero" jest faktem. Ile dalibyśmy za te cztery punkty w dwóch pierwszych meczach na mundialu w 2002, 2006 czy 2018 r.?
W niedzielę zagramy z Francją, chyba najpiękniej grającym zespołem na tym turnieju. Jest kilka dni, żeby przynajmniej na chwilę o Argentynie zapomnieć, ustawić drużynę tak, żeby chociaż spróbować stworzyć jakąś sytuację bramkową (bo teraz "zwycięskie" będzie już tylko zwycięstwo).
W filmie "Władca Pierścieni: Dwie Wieże" Petera Jacksona przez połowę czasu Rohhirimowie oblężeni (z własnego wyboru) w Helmowym Jarze dostają baty od nacierających wojsk Sarumana. Przewaga wroga jest przytłaczająca, klęska wydaje się nieunikniona. W ostatniej chwili, o wschodzie słońca, król Theoden, widząc, że nie ma innego wyjścia, decyduje się jednak wyjść z twierdzy i przypuścić ostatni atak. Jednocześnie zjawia się Gandalf, który na czele oddziału Eomera naciera na orków i odwraca wynik bitwy. Nawet po koszmarnym meczu wszystko może się odmienić, póki turniej trwa. A trwa również dla nas, bo dzięki awansowi wywalczonemu przez zespół Michniewicza nadal jesteśmy w grze. Jak wyglądała ta noc walki w grupie C wszyscy widzieliśmy. Nikt nie mówił, że bitwa musi wyglądać pięknie. A przed nami świt fazy pucharowej. Nie mamy nic do stracenia, wygrać możemy wszystko. Zatem, pokażmy w niedzielę Francuzom nie tylko jak broni, ale też jak naciera polska husaria!
Wojciech Teister