Rzucona w zaciszu gabinetu lekarskiego diagnoza "bezpłodność" brzmi jak wyrok. Wcale nie musi być trafny, a nawet jeśli, to niekoniecznie ostateczny.
To choroba ciała i duszy, choroba społeczna. Zmagający się z niepłodnością przeżywają odrzucenie, czują się gorsi, wybrakowani. To dla nich piętno. Próbują różnych metod, by je wymazać: od agresywnej terapii hormonalnej, po inseminację, czyli podanie spermy na szyjkę macicy lub jajowodów. Po latach leczenia i starań małżonkowie dochodzą do ściany. Wysiada psychika, u kobiety pojawiają się nerwice, u mężczyzn rezygnacja i gwałtowny spadek poczucia wartości. W Polsce taki scenariusz przeżywa co szósta para, czyli ok. 2 mln osób. Coraz częściej jednak słychać o scenariuszach, gdzie mimo przeszkód pojawia się ciąża. Bo albo procedury medyczne przysłoniły kilka prostych rozwiązań, albo natura okazała się silniejsza. Tak było w przypadku Joli i Piotrka, Gabrysi i Roberta. Są już rodzicami, wbrew nie dającym cienia nadziei diagnozom. Dla Ani i Tomka walka z niepłodnością zakończyła się również szczęśliwie – adopcją.
Labirynt
– Siedem lat jak w labiryncie – wspomina Jola. – Od lekarza do lekarza, próba za próbą, badanie za badaniem. Bez efektów. Iskierki w oczach i ujmujący uśmiech wróciły niedawno. Kilkutygodniowa Weronika ściska mocno brodawkę mamy. Dwa lata po ślubie zaczęli się niepokoić. Jola poszła do ginekologa. Zlecił badania: najpierw oznaczenie stężenia progesteronu w drugiej fazie cyklu, żeby wykluczyć zaburzenia jajeczkowania, potem diagnostyka hormonalna i USG. Piotrkowi zbadano nasienie. Wyniki nie wskazywały na żadną poważną przeszkodę. Jola: – Najgorsze było tzw. dmuchanie jajowodów, czyli sprawdzanie ich drożności.
Bolało. Wynik: całkowicie drożne, a w ciążę dalej nie mogłam zajść. Potem badania na ewentualną agresję śluzu na plemniki. Padła propozycja, by zastosować inseminację. Za każdym razem taki zabieg poprzedzała wizyta Piotrka w przychodni. Dostawał słoiczek na spermę i szedł do łazienki, gdzie przygotowano pisma erotyczne. Po 3 latach Piotrek miał dość. Zaczął namawiać żonę na adopcję. Jola nie chciała. Płakała już nie tylko do poduszki, ale za każdym razem, kiedy widziała dzieci siostry czy znajomych. Była gotowa na in vitro. Piotrek nie chciał o tym słyszeć. Ktoś poradził wizytę w poradni małżeńskiej. Trafili do Teresy Malickiej, instruktorki obserwacji cyklu – przypomina sobie Malicka. – Wszystko było jasne. Jola nie potrafiła ich odczytać, a żaden lekarz się nimi nie zainteresował. Miała zbyt niski skok temperatury w czasie owulacji. Malicka po analizie zaproponowała, żeby współżyli co 2 dni, dokładnie w dzień szczytu temperatury. W następnym miesiącu Jola była w ciąży. Malicka: – Medycyna pod płaszczem skomplikowanej diagnostyki często idzie na skróty. Szafuje niezrozumiałą terminologią i utwierdza pacjentki w przekonaniu, że im więcej kosztownych badań, tym bliżej rozwiązania problemu. Łatwiej skierować na dalszą diagnostykę, niż usiąść z parą i przeanalizować karty cyklu kobiety.
Joanna Bątkiewicz-Brożek, "Tygodnik Powszechny"