Bezpłodność i nadzieja

Rzucona w zaciszu gabinetu lekarskiego diagnoza "bezpłodność" brzmi jak wyrok. Wcale nie musi być trafny, a nawet jeśli, to niekoniecznie ostateczny.

Słońce
Ania i Tomek pochodzą z tradycyjnych śląskich rodzin, gdzie nawet tak dramatyczną sytuację jak brak potomstwa z reguły przyjmuje się jako wolę Bożą. Przez 10 lat chodzili po lekarzach, wykonali wszystkie możliwe badania. Ania: – Przyczyna leżała po stronie męża. Jest hutnikiem, a długie przebywanie w wysokich temperaturach szkodliwie wpływa na produkcję nasienia. Rodzina namawiała ich na adopcję. Tomek chciał, Ania nie. Przyznaje, że gdyby ktoś podrzucił jej dziecko na wycieraczkę, przyjęłaby jako dar Boży. Ale nie miała odwagi podjąć takiej decyzji. Bała się, jak przyjmie to otoczenie, co powiedzą koleżanki w pracy. Znajome, które adoptowały dzieci, najczęściej zmieniały adresy, ukrywały ten fakt przed otoczeniem.

Po kilku miesiącach kłótni, namów, błagań, mąż przekonał Anię. Zgłosili się do ośrodka adopcyjnego. 10 lat temu adopcja była traktowana jeszcze jako stygmat społeczny, jednak rodzice, którzy się na nią decydowali, nie musieli przechodzić drogi przez proceduralną mękę. Dzisiaj kurs dla przyszłych rodziców trwa zwykle kilka miesięcy. Ania i Tomek przeszli krótkie szkolenie, spotkali się z psychologiem, a na koniec wizytę w domu złożyła im sędzina. Kuzynka Ani, położna, podsunęła im, że jeśli uzyskają odpowiednie zaświadczenie z ośrodka o zdolności do adopcji, wszystko potoczy się szybciej, a ona zaangażuje się w „znalezienie” dziecka. Po kilku tygodniach dostali cynk, że urodził się chłopczyk. Matka zostawiła dziecko w szpitalu. – Kiedy zobaczyłam Antosia, to tak jakby mi ktoś słońce zapalił nad życiem – pamięta Ania. –Od tej chwili myślałam już tylko o nim. Po roku wzięli kolejne dziecko, Martusię. Dzieci wiedzą, że są adoptowane.

Cud
Gabrysia ma lśniące blond włosy, z zabawnym loczkiem na boku, mocno podkreślony kontur brwi. Na wysokości mostka dziesięciocentymetrowa blizna. Jej mąż Robert czule głaszcze ją po zaokrąglonym brzuchu. Klara przyjdzie na świat za 4 tygodnie. Osiem lat temu u Gabrysi zdiagnozowano grasiczaka, czyli nowotwór tkanki nabłonkowej, a także miastenię, która objawia się autoimmunoagresją – organizm zabija własne zdrowe komórki. Lekarz podsunął jej oświadczenie do podpisania: agresywna terapia, której musi się poddać, spowoduje trwałą bezpłodność. Byli wtedy 3 lata po ślubie, niczego nie pragnęli bardziej niż dziecka.
« 1 2 3 »
oceń artykuł Pobieranie..

Joanna Bątkiewicz-Brożek, "Tygodnik Powszechny"