Można mieć na ustach setki nabożnych cytatów z Pisma Świętego. Można wiele o Bogu rozmyślać, mnożąc modlitwy, nauczania, uwielbienia. Jednocześnie, paradoksalnie, w tym samym czasie ci sami pobożni chrześcijanie potrafią w sercu pielęgnować wrogość względem swoich braci w wierze, formułować krzywdzące wyroki i odsądzać ich od czci i wiary – oczywiście, w imię prawdy i pod szyldem chrześcijańskiej miłości. Doskonałym przykładem jest ostatnie ekumeniczne spotkanie z papieżem grupy chrześcijańskich przedstawicieli wspólnot charyzmatycznych (biskupów, prezbiterów, pastorów oraz świeckich liderów). Wydarzenie historyczne, niezwykłe, a jednocześnie przez niektórych surowo skrytykowane – zarówno po katolickiej, jak i protestanckiej stronie.
Miałem ten wyjątkowy przywilej znaleźć się w grupie, która udała się na spotkanie z Franciszkiem. Choć dotarliśmy do Rzymu w różnym czasie i rozmaitymi drogami, wszyscy (nieco ponad trzydzieści osób) zebraliśmy się ostatecznie 13 października o 15.00, w dużej sali watykańskiego domu Świętej Marty. Chwilę później drzwi się otwarły i wszedł papież. Poświęcił nam dwie godziny, w czasie których w bardzo bezpośredni, bliski i życzliwy sposób rozmawialiśmy o trudnych sprawach ekumenizmu. Dzieliliśmy się tym, co w tej kwestii dzieje się w Polsce, zadawaliśmy pytania. Franciszek słuchał uważnie i odpowiadał wyczerpująco. Mieliśmy też okazję pomodlić się o zdrowie papieża, wspólnie wyciągając nad nim ręce. Trzeba podkreślić, że watykańskie spotkanie było pokłosiem niezwykłej ekumenicznej konferencji „Już czas”, która odbyła się w lutym tego roku w Łodzi, i która odbiła się szerokim echem – także w Watykanie. Właśnie ze względu na pozytywne owoce tamtego wydarzenia Ojciec Święty zechciał spotkać się z tymi, którzy na różny sposób byli w nie zaangażowani – jako organizatorzy, aktywni uczestnicy bądź wspierający ideę ekumenicznego pojednania.
Z Rzymu wyjechałem, niosąc w sobie nie tylko przeżycie wyjątkowego czasu spędzonego z papieżem, ale także doświadczenie bliskich braterskich relacji łączących chrześcijan różnych wyznań. Nie musimy wzajemnie spalać się na stosie, jak to żartobliwie skwitował Franciszek. Mogliśmy natomiast zjeść razem smaczną kolację i włóczyć się wieczorem po Rzymie w poszukiwaniu dobrych lodów, robiąc wspólne zdjęcia oraz opowiadając sobie nawzajem o specyfikach naszych wspólnot i posług – z pełnym poszanowaniem dla ich odmienności, ze świadomością własnej tożsamości i szczerym pragnieniem bycia razem w tym, co nas łączy. W tym samym czasie zaczęły do nas docierać pierwsze komentarze z Polski. Wśród wielu pozytywnych były także te przesycone prawdziwie „chrześcijańską” miłością. W wersji „katolickiej” padały uwagi, że heretyków się nawraca, a nie brata się z nimi, że to kolejne niebezpieczne rozmywanie doktryny, że pewnie budujemy jeden panchrześcijański Kościół, a Bergolio temu przyklaskuje, itd. W wersji „protestanckiej – że to zaprzaństwo, zwiedzenie, paktowanie z diabelską instytucją, a nawet duchowa prostytucja. W zasadzie nie powinienem się dziwić. W końcu takie komentarze to nic nowego. Tym razem jedynie mocniej uderzył mnie fakt, że tego rodzaju zacietrzewiona, wroga, neurotyczna i agresywna religijność w lśniącym opakowaniu z biblijnych cytatów to nie tylko problem części katolików; że protestanci, którym zależy na jedności, muszą w swoich środowiskach zmagać się z tym samym. Nasuwa mi się spontanicznie komentarz rodem z Ewangelii według św. Łukasza: „W tym dniu Herod i Piłat stali się przyjaciółmi. Przedtem bowiem żyli z sobą w nieprzyjaźni” (Łk 23, 12). Pozorna to przyjaźń – raczej ta sama zawziętość ukierunkowana przeciw Franciszkowi i tym, którzy odpowiedzieli na jego zaproszenie. Z całej tej sytuacji płynie jednak jeszcze jedna ważna lekcja, a właściwie ostrzeżenie: Można w imię religijnej gorliwości stać się drugim Szawłem prześladującym swoich braci. Można w tym celu wspierać się Ewangelią, odklejając ją od życia i używając w sposób urągający jej przesłaniu – osądzając, oskarżając, prześladując, oczerniając, zabijając słowem. Sęk w tym, że nie każdemu będzie dane tak przemieniające spotkanie, jak to, którego Szaweł doświadczył pod Damaszkiem. Większość musi użyć rozumu i skontaktować się z faktem, że u kresu życia nie będziemy sądzeni z konfesyjnej gorliwości i doktrynalnych sporów, lecz jak mawiał św. Jan od Krzyża – z miłości. Mam smutne wrażenie, że kiedyś, w przyszłości, spora część chrześcijan zostanie tym faktem niemile zaskoczona.
Aleksander Bańka