Czy nam się to podoba, czy nie, dzieci głęboko wierzących, zaangażowanych religijnie katolików funkcjonują na przecięciu dwóch systemów. Z jednej strony świat norm, wartości i stylu życia ich rodziców, z drugiej natomiast – „ten świat” z jego propozycjami, przyjemnościami oraz zagrożeniami i pułapkami. Dorośli zazwyczaj potrafią jakoś balansować między tymi systemami. Ich dzieci – niekoniecznie. Są jakby na ich przecięciu i często nie radzą sobie z tym – niejednokrotnie w sposób dla rodziców trudny do przyjęcia.
24.07.2022 07:50 GOSC.PL
W zasadzie to będzie pewna forma kontynuacji mojego tekstu pt. „ Halo, Kościół? Tu ziemia…”. Dlaczego? Bo w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy nie zdarzyło mi się jeszcze, aby w czasie jakichkolwiek rekolekcji, spotkań, wykładów, warsztatów czy innych tego typu wydarzeń – gdy podejmowałem temat relacji między rodzicami a dziećmi – nie podeszły do mnie osoby dzielące się bólem związanym z odchodzeniem ich pociech od wiary i porzucaniem świata chrześcijańskich wartości. Często były to opowieści bardzo dramatyczne – tym bardziej, że niejednokrotnie związane nie tylko z silnym samooskarżaniem się, ale także z mniej lub bardziej wyraźnie artykułowanym żalem do Kościoła jako instytucji. No bo jak to możliwe? Tyle lat katechizacji, przygotowanie do sakramentów (pierwsza komunia, bierzmowanie), pierwsze piątki, nawet Msze św. dla młodzieży – wszystko starannie dopilnowywane. I co? Dla wielu to już nawet nie studia, ale szkoła średnia wyznacza etap definitywnego rozbratu z wiarą. Kto zawinił? Rodzice, bo nie ustrzegli wiary dzieci? Księża, bo nie poprowadzili, nie pokierowali, nie wsparli, nie zachwycili? A może my wszyscy, gdy jako wspólnota uczniów Chrystusa bywaliśmy bardziej powodem do zgorszenia niż do nawrócenia? Niełatwo na to pytanie odpowiedzieć i w zasadzie chyba nie jest to nawet do końca możliwe. Istnieje jeszcze cały szereg innych, dodatkowych czynników (np. wpływ środowiska, rówieśników, historia życia, czynniki relacyjne i osobowościowe, itd.), które sytuację mocno problematyzują. Gdybym jednak miał pokusić się o wskazanie à rebours, co w największym stopniu przyczynia się do tego, że dzieci podążają ścieżką wiary wskazaną im przez rodziców – oczywiście, adaptując ją na swój sposób i asymilując do swoich potrzeb – to zaryzykowałbym twierdzenie, że istnieją dwa kluczowe czynniki: mądra ewangelizacja w rodzinie i bliskie, oparte na zaufaniu więzi.
Najpierw kwestia ewangelizacji. Jest oczywiste, że wychowanie łączy się z wyznaczaniem norm – w końcu od samego początku poruszamy się w granicach tego co wolno, a czego nie wolno; co jest dobre, a co złe. Jednak dziecko, wzrastając w tak wytyczonym rytmie, obserwuje również, jak określone normy uwewnętrzniają sami rodzice. Nie daj Boże, aby byli w tym fałszywi, niestabilni, dwulicowi. Jeśli wymagają czegoś, czego sami nie przestrzegają, prędzej czy później ich pociechy zdemaskują taką nieautentyczność i zakwestionują powiązane z nią wartości. Problem jednak w tym, że nawet aksjologiczna uczciwość rodziców nie zawsze wystarczy. Owszem, wielu rodziców nie tylko zachęca do udziału w niedzielnej Eucharystii, ale także regularnie w niej uczestniczy; nie akceptuje zdrad małżeńskich i żyje w przykładnej wierności; namawia dzieci do rodzinnej modlitwy, samemu klękając do niej co wieczór. Często jednak – zapytani o wewnętrzną rację wyznawanej moralności i religijnych przekonań – nie potrafią wskazać niczego poza tradycją, wychowaniem, przyzwyczajeniem czy dobrym obyczajem: „Bo przecież tak zawsze było; bo tak nas nauczono i wyszliśmy na ludzi; bo tak trzeba”. Ich moralność, do niedawna powiązana silnie z religijnymi przekonaniami i obrzędowością, dziś coraz częściej przestaje z nimi współgrać, a w pokoleniu ich dzieci bierze z religią całkowity rozbrat. W gruncie rzeczy trudno się dziwić. Wiele wymogów z obszaru chrześcijańskiej moralności – jeśli wziąć je same w sobie, bez ich fundamentalnej racji – jest dla współczesnego młodego człowieka bardzo trudnych do zrealizowania. Przekonywanie, że mimo wszystko należy to czynić, zazwyczaj przyjmuje postać moralizowania i w żaden sposób nie pomaga, a często nawet zniechęca. Problem w tym, że racja chrześcijańskiej moralności w pewnym sensie znajduje się poza nią samą, a dokładniej – na poziomie wiary. Tą racją jest Jezus Chrystus, jednak nie jako regulatywna idea, ale żywa osoba. Osobowa relacja z Nim – możliwa tylko przez autentyczną wiarę – wyznacza najgłębszą fundamentalną rację chrześcijańskiej moralności. Czy jest możliwa chrześcijańska moralność bez osobistej relacji z Jezusem Chrystusem? Tak, ale dla współczesnego człowieka nie będzie ona przekonująca. Aby do takiej relacji młodego człowieka doprowadzić, nie wystarczy jednak uczyć tylko zasad moralnych i pobożnych zachowań. Trzeba także ewangelizować. A to w rodzinie, w relacjach z najbliższymi – ze współmałżonkiem i z dziećmi – jest najtrudniejsze.
Ewangelizowanie w rodzinie wcale nie oznacza ciągłego mówienia o Bogu. Chodzi raczej o pewien klimat i styl życia, w którym Jezus nie jest tylko pobożnym westchnieniem, ale kimś traktowanym na serio, jak żywa, obecna pośród domowników osoba – niewidzialny gość przy każdym posiłku, milczący słuchacz wszystkich rozmów i dyskretny uczestnik wszelkich zdarzeń. Tego nie da się sztucznie zaplanować. Rodzice muszą po prostu żyć z Nim w takiej zażyłości, a dzieci – widzieć, jak wpływa to na ich codzienność. Ewangelia, która pozostaje wyłącznie na poziomie ustnych deklaracji, jest tylko religijną ideologią. Ożywia, gdy zostaje wcielona w nasze życie. Rodzic, który jest przeniknięty Ewangelią, który nią oddycha i pachnie, w naturalny sposób wpływa na swoje dziecko tym, co dla niego najważniejsze. Po prostu zaprasza go do swojej pasji. Co to znaczy w praktyce? Że nie tylko zachęca do czytania Pisma Świętego, ale sam to robi, dzieli się tym – daje świadectwo o swoich sukcesach i porażkach, o swoich odkryciach w relacji z Bogiem; że nie tylko mówi o tym, jak ważna jest modlitwa osobista, ale wprowadza w nią swoje dzieci. Pamiętam, jak ładnych kilka lat temu uczyłem moich synów, jak – krok po kroku – czytać i modlić się z Pismem Świętym. Przez pięć dni wędrowaliśmy wspólnie drogą modlitewnego rozmyślania – od wchodzenia w milczenie, przez przyzywanie Ducha Świętego, lekturę fragmentu słowa Bożego, słuchanie wewnętrznych natchnień, aż po osobistą, przyjazną rozmowę z Bogiem. Do dziś buduje mnie ich codzienna modlitwa z Pismem Świętym. I pamiętam, gdy pewnego ranka mój syn przyszedł do mnie z pytaniem, jak ma poradzić sobie z dręczącymi go na modlitwie rozproszeniami. To był dla mnie wielki przywilej – móc podzielić się z nim tym, jak ja próbuję sobie z nimi radzić. Przywilej, bo ewangelizacja w rodzinie to również uczniostwo. To przekazywanie w bezpiecznym klimacie miłości i zaufania najcenniejszego daru, którego samemu się doświadczyło – żywej obecności Boga.
Jeśli ktoś zapyta, czy to zawsze działa, odpowiem: niestety, nie zawsze. Dochodzi jeszcze druga kwestia – ta związana z owym bezpiecznym klimatem. Zdarza się bowiem, że rodzice szczerze i uczciwie starają się żyć Ewangelią, budować codzienność na Bogu i uczyć tego swoje dzieci. Problem w tym, że sposób, w jaki to czynią, czasami nie daje klimatu bliskości i emocjonalnego bezpieczeństwa. Nie zawsze to sprawa złej woli – częściej nawyków, psychicznych obciążeń, osobowościowych uwarunkowań oraz schematów nabytych w procesie wychowania, a także problem zranień i emocjonalnych chorób wynikających często z bolesnej historii życia. To wszystko sprawia, że z jednej strony chcą żyć ewangelicznymi wartościami i przekazywać je dzieciom, z drugiej natomiast czynią to w sposób dla ich pociech trudny, pozabezpieczny a nawet uszkadzający. Co to znaczy? Na przykład, że często przekaz wartości ubrany jest w mechanizmy nadmiernej pobłażliwości lub przeciwnie – nadmiernej kontroli, perfekcjonizmu i warunkowości, surowości, a nawet upokarzania i przemocowości, różnych form uwikłania i zależności, a czasem także tłumienia emocji i pozbawiania uwagi, oraz pesymizmu. Trzeba przy tym podkreślić: oczywiście to nie tylko casus chrześcijańskich rodzin, ale rodzin w ogóle. Występuje wszędzie tam, gdzie trudna przeszłość wciąż rządzi najbardziej podstawowymi międzyludzkimi relacjami. Taki system, w którym rodzice przenoszą na dzieci swoje lęki, traumy i neurotyczne zaszłości, bądź wikłają je w małżeńskie spory i konflikty, staje się toksyczny, generując często poczucie zagrożenia, napięcia, braku stabilności, czy wyobcowania. Nic dziwnego, że gdy dzieci dorosną i znajdą w sobie wystarczająco dużo siły, odrzucą go. I nie chodzi wcale najpierw o wartości, które były im przekazywane, ale o klimat, którym były opakowane i z którym zlały się tak silnie, że w świadomości dorastających dzieci stanowią niepodzielną, odpychającą jedność. Pewien ksiądz opowiadał mi o rozmowie przeprowadzonej z młodzieńcem wychowanym w chrześcijańskiej rodzinie, który właśnie porzucił wiarę. „I jak się z tym czujesz? – zapytał. „Proszę księdza, doskonale – odpowiedział młody człowiek – wreszcie nic mi nie grozi. Mogę robić, co chcę i nie muszę za każdym razem bać się diabła”. Ktoś powie: To margines, wyjątek, przesada. Nie podejmuję się tego oceniać. Wiem tylko jedno. Przekaz wiary to nie sama moralność, ale ewangelizacja i wynikająca z niej katecheza rodzinna. Na tym polega czynienie uczniów i wpływanie Ewangelią na życie naszych dzieci. Ale ów wpływ, jeśli ma być zdrowy, a nie toksyczny, musi być osadzony w bezpiecznych więziach – w relacjach bliskości, miłości, czułości i zaufania. Inaczej nasze pociechy odrzucą nasz system i poszukają innego sposobu zaspokojenia swoich deficytów – często w takich rejonach „tego świata”, które dla nas są bolesne i trudne do zaakceptowania.
Aleksander Bańka