Złożony z kilku ulic fragment położonego w Kijowie rejonu szewczenkowskiego trzykrotnie stawał się celem rosyjskich bombardowań. "Po drugim ataku ludzie zaczęli wracać, rozpoczynać remonty i wtedy zbombardowali nas po raz trzeci. Naprawa zniszczeń nie ma na razie sensu; nigdy nie wiadomo, który atak będzie ostatnim" - mówi PAP Julia, mieszkanka tej dzielnicy.
"Rozumiem, dlaczego Rosjanie bombardują ten właśnie obszar. Wbrew jednak temu, co mówią, mieszczące się tu zakłady zbrojeniowe Artem, wokół których spadały bomby, nie znajdują się poza miastem" - tłumaczy Julia.
"Na dzień drugiego ostrzału miałam umówioną rozmowę z siostrą, która mieszka na Krymie. Ze względu na nerwy i szok wywołane atakiem musiałam ją jednak odwołać. Zadzwoniłam do niej następnego dnia, krzycząc: wysłana przez was rakieta przyleciała na moją ulicę!" - wspomina kobieta. "Ona odpowiedziała tylko: no ale rakieta uderzyła w jakąś fabrykę, a nie żadną ulicę" - dodaje. "Tak właśnie działa rosyjska propaganda; oni nadal myślą, że osiedla mieszkalne nie są wcale bombardowane" - podsumowuje Julia.
Pierwsze rakiety spadły na okolicę 15 marca, krótko po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji. W konsekwencji ostrzału znacznie uszkodzony został należący do fabryki Artem budynek administracji, pobliski biurowiec, osiedlowy rynek i stacja metra. "Rynek niemal kompletnie zniszczyły odłamki i podmuch; do pracy powrócił po dwóch tygodniach - ludzie musieli przecież brać skądś jedzenie" - wspomina rozmówczyni PAP, świadek ataku. "W dniu ostrzału stacja metra pełna była chroniących się tam osób; również została uszkodzona, ale na szczęście nikt poważnie nie ucierpiał" - mówi Julia.
Wskutek przeprowadzonego 28 kwietnia ataku zginęła dziennikarka i producentka ukraińskiej redakcji Radia Wolna Europa Wira Hyrycz.
"W niektórych mieszkaniach nie było prądu, ludzie nie mieli jak gotować jedzenia, dlatego w ich zaopatrywanie włączyła się pobliska restauracja" - mówi Natalia, świadek każdego z trzech ostrzałów. "Lokalni politycy dostarczyli folię do zakrycia powybijanych szyb, a najbardziej potrzebującym dali pieniądze na pokrycie podstawowych potrzeb" - dodaje kobieta, której mieszkanie znajduje się 50 metrów od zniszczonego w kwietniu wieżowca.
"Niektórzy wskutek ataków stracili słuch, inni nabawili się chorób serca i problemów z ciśnieniem" - tłumaczy, zaznaczając, że wiele z pozostających w okolicy osób to seniorzy.
"Po drugim ataku uznałam, że nie będę naprawiać zniszczonych okien. Miałam rację, bo potem przyszedł następny" - przyznaje Julia. Zapytana, czy planuje naprawy po ataku czerwcowym, odpowiada krótko: "Nie, jeszcze nie".
Kobiety skarżą się, że w okolicy nie ma wielu "schronów z prawdziwego zdarzenia". "Ludzie chowali się głównie w piwnicach swoich bloków, gdzie nie ma wyjść awaryjnych, toalet, prądu i innych niezbędnych rzeczy" - tłumaczą. Przy próbie wejścia do jednej z takich piwnic okazuje się, że jest zamknięta. "No cóż, w razie ataku zjawiłby się pewnie ktoś z kluczem" - ironizują.
W wyniku ataku przeprowadzonego 26 czerwca zginęła jedna osoba, kilka innych zostało rannych. "Mówi się, że w trzech atakach używano różnych pocisków i muszę przyznać, że było czuć różnicę w silę wybuchu i dźwięku, który towarzyszył rakietom. Za drugim razem ich lot był głośny i wyraźny - ostry; trzeci atak był cichy, chociaż sama eksplozja równie głośna" - wspomina Natalia.
"Do ostrzału na szczęście doszło nad ranem w niedzielę, przedszkole było puste" - mówią kobiety, wskazując na wydrążony przez pocisk lej w podwórku pobliskiego przedszkola. Zapytane o reakcje miejskich władz na tak systematyczne ostrzały zgadzają się, że "każdy jest tu na własną odpowiedzialność i - zdaje się - to teraz komunikują nam władze". "Na początku ostrzegali, żeby nie wracać. Później wszyscy zrozumieliśmy, że miasto musi funkcjonować, a gospodarka działać. Jest niebezpiecznie, ale ludzie wracają i tego chyba oczekują politycy, przynajmniej tak to rozumiem" - ocenia Natalia.
Odpowiadając na pytanie o podejście do kolejnych ataków, przyznaje: "Chociaż może to brzmieć strasznie, ludzie się przyzwyczajają". "Ciało i umysł działają osobno, nawet przy innych głośnych dźwiękach drżę, a dopiero potem dociera do mnie, że nic się nie dzieje. Spokój muszę zachować także ze względu na swoje dzieci; gdyby zobaczyły, że się boję, same zaczęłyby się bać" - tłumaczy Natalia.
"Doszłam nawet do momentu, w którym, gdy słyszę syreny, myślę sobie: ok, atakujcie, jestem gotowa" - zdradza.
Mieszkanka Kijowa dodaje, że zawierzyła swój los przeznaczeniu.
"To prawdziwa rosyjska ruletka" - śmieje się. "Nawet na początku, gdy syreny wyły regularnie, nie schodziłam do schronu, bo to dopiero byłoby ciosem dla mojego zdrowia psychicznego - te miejsca wypełniają się ludźmi i ich paniką, która później przechodzi na innych i potęguje strach, z których przychodzisz sam" - wyjaśnia.
"Wiem, że takie podejście mogę przypłacić życiem, ale uważam, że jest słuszne. Znam ludzi, którzy spędzili w schronie wiele czasu i widzę, jak się to odbiło na ich zdrowiu psychicznym" - tłumaczy rozmówczyni PAP.