To nie jest pytanie wyłącznie o kwestie obronne. To pytanie o gotowość w każdym wymiarze życia, także duchowym.
21.06.2022 17:28 GOSC.PL
Na początku lutego, gdy wojska rosyjskie stały już wzdłuż granicy z Ukrainą, zacząłem pisać tekst pod takim właśnie tytułem-pytaniem: Czy jesteśmy gotowi na wojnę? Szybko jednak skasowałem i tytuł, i parę zdań, które już zdążyłem wstukać w klawiaturę. Pewnie dlatego, że sam byłem już zmęczony pisaniem od lat o „długoterminowych prognozach pogody”, które akurat na przełomie stycznia i lutego stały się jak najbardziej krótkoterminowe. Poza tym, to jedno z tych pytań, których kulturalny człowiek nie stawia w kulturalnym towarzystwie. Wszak psucie innym dobrego samopoczucia nie należy do zasad savoir-vivre’u. Nawet jeśli to nie żadne „straszenie wojną”, tylko zwykła obserwacja „zjawisk pogodowych”.
A jednak, z jakiegoś powodu, choć nie mamy problemu, by ostrzegać siebie nawzajem przed nadchodzącą burzą, nie potrafimy rozmawiać poważnie o zagrożeniu wojną. Gdy nad naszą miejscowością wiszą wielkie czarne chmury, nikt nie rozpala grilla w ogródku ani nie zwołuje kolegów na mecz na osiedlowym boisku. Wszyscy rozumieją, że burza czy ulewa może nadejść w każdej chwili. Z wojnami jest inaczej: choć były, są i będą częścią rzeczywistości do końca świata, nikt nigdy nie jest na nie w pełni przygotowany. Z jakiegoś powodu wszyscy wierzymy, że w tym wypadku nawet z najczarniejszej chmury nie spadnie deszcz.
To tylko dowód na to, że ta „dziejowa konieczność”, jaką są pojawiające się co jakiś czas konflikty zbrojne, jest sprzeczna z naturą. Rozumiemy dobrze, że w bardzo upalne dni wyładowania atmosferyczne są bardziej niż prawdopodobne, a jednocześnie wierzymy do końca, że nawet największy agresor, który wprost zapowiada scenariusz własnych działań, ostatecznie nie posunie się do najgorszego. To dlatego nigdy nie jesteśmy gotowi na wojnę. Celowo nie mówię „do wojny”, ale właśnie „na wojnę”. Bo nie chodzi wyłącznie o przygotowanie do obrony, nie tylko o możliwości militarne i wsparcie sojuszników. Z tym też najczęściej nie jest najlepiej - choć tu już decydują bardziej względy polityczne niż strategiczne. Bo przecież gdyby decydujące były chłodne analizy wojskowe, a nie dziecinne gierki z serii „nie drażnić Rosji”, dziś wokół tzw. przesmyku suwalskiego, zarówno po litewskiej, jaki polskiej stronie, stacjonowałoby co najmniej 50-70 tys. żołnierz natowskich, głównie amerykańskich. A kolejnych 100 tys. stałoby w pełnej gotowości wzdłuż wschodnich granic od Estonii przez Polskę po Rumunię. Nie po to, by pokonać agresora, ale by agresor nawet nie wziął po uwagę ataku. Ale mimo wszystko nie tylko o tym tutaj mówimy. Takie przygotowanie „do wojny” to pewne minimum gotowości „na wojnę”. Czym zatem miałaby być ta druga?
Paradoksalnie - wcale nie postawieniem na baczność wszystkich obszarów życia; nie chodzi bynajmniej o strach i podporządkowanie mu całej rzeczywistości; gotowość „na wojnę” nie oznacza, że myślenie o niej determinuje wszystkie nasze działania i plany. Pod tym względem różni się ona od gotowości na burzę czy deszcz: nie oznacza rezygnacji z grilla w ogródku czy meczu na boisku; nie oznacza rezygnacji z wszystkiego, co daje nam radość i wzrost w warunkach pokoju. Gotowość „na wojnę” to raczej pokorne uznanie, że skończył się czas pewnej beztroski; to przekonanie, że wszystko, co mamy, nie jest dane raz na zawsze. Gotowość „na wojnę” to w gruncie rzeczy robienie wszystkiego, co do tej pory, tyle że… bardziej. To wyjście do kina, teatru, na koncert czy do księgarni z większą wdzięcznością, że jeszcze możemy. To organizowanie wesel, urodzin, rocznic ze świadomością, że mogą być ostatnie. To głoszenie z jeszcze większą mocą prawdy o Bogu i powołaniu człowieka z nadzieją, że zbliża się nasze odkupienie („A gdy się to dziać zacznie, nabierzcie ducha i podnieście głowy…”). Gotowość „na wojnę” ostatecznie oznacza rzecz najprostszą pod słońcem: robić swoje, tyle że bardziej niż dotąd. I jednocześnie nie tracić nadziei, że z tej czarnej chmury może jednak nie będzie deszczu.
Jacek Dziedzina