O „szczekaniu” NATO i błogosławionym „nie wiem” Franciszka

Postanowiłem sobie, że tego wywiadu nie będę komentował zbyt szybko i odczekam przynajmniej kilka dni. Nie tylko dlatego, że natychmiast wokół słów Papieża rozpętał się w Polsce huragan krytyki z wszelkimi możliwymi odcieniami skrajności włącznie, a ja nie zamierzam wpisywać się w swoistą modę na oburzenie. Także dlatego, że nie planuję wchodzić w rolę etatowego obrońcy Franciszka. Chcę natomiast zrozumieć, o co rzeczywiście Papieżowi chodzi, a do tego potrzeba więcej spokoju i nieco dystansu.

Gorzkim paradoksem jest, że słów Papieża nie można ot tak, po prostu, wziąć, przeczytać i zrozumieć; że trzeba obracać je na wszystkie możliwe strony i skrupulatnie analizować, aby uchwycić ich sens. To niestety cena szybkich wywiadów udzielanych mediom „na gorąco”, a następnie często nawet nie autoryzowanych, którą płacimy. Gdy papieska rozmowa dla „Corriere della serra” ujrzała światło dzienne, wielu komentowało ją jako rodzaj precyzyjnie przygotowanego komunikatu, a przynajmniej jako przesłanie, które dokładnie w takim kształcie miało dotrzeć do świata – wszak wypowiedzi tej wagi, dotyczące spraw tak delikatnych po prostu autoryzuje się przed publikacją. Na głowę Franciszka posypały się więc gromy. Wkrótce jednak pojawiła się informacja, że wywiad nie był autoryzowany przez Stolicę Apostolską. Czy to coś zmienia? Z pewnością frustruje. Niezależnie bowiem od tego, czy chodzi o całą rozmowę, czy o jej części, nie po raz pierwszy skazani jesteśmy w ten sposób na domyślanie się sedna papieskich intencji i spekulowanie, co Ojciec Święty miał na myśli. Minusy takiego stanu rzeczy niejednokrotnie dały już o sobie znać w trakcie tego pontyfikatu, a służby prasowe Watykanu wciąż – mam takie wrażenie – nie uczą się na błędach. Owszem, waga tak upublicznionych papieskich wypowiedzi z pewnością jest mniejsza niż precyzyjnego przekazu, a fakt występowania w nich skrótów myślowych, kolokwializmów czy nawet niespójności – bardziej zrozumiały – co jednak po części tylko jest usprawiedliwieniem. W rzeczywistości taki stan rzeczy stawia nas bowiem wobec konieczności zmagania się z tego rodzaju stwierdzeniami jak to o „ujadaniu NATO pod drzwiami Rosji”. Trudno się dziwić, że coraz mniejsza ilość osób ma w sobie tę cierpliwość, aby proces tego zmagania doprowadzić do końca. Wielu takie wypowiedzi po prostu przekreśla, a wraz z nimi – także papieża.

Mnie ten fragment wypowiedzi Franciszka nie zbulwersował. Część osób dobrze znających język włoski podkreśla, że to rodzaj kolokwializmu, który inaczej brzmi dla biegle posługujących się tym językiem i myślących w nim, a inaczej dla postronnego słuchacza. Papież używa go, spekulując nad intencjami, które pchnęły Putina do rozpoczęcia wojny. Próbuje wejść w jego sposób myślenia o możliwych przyczynach konfliktu i dla zobrazowania jednej z nich posługuje się sformułowaniem „l’abbaiare della NATO alla porta della Russia”, które oznacza po prostu jakąś formę irytującej dla Kremla aktywności sił Sojuszu w pobliżu rosyjskich granic. Czy chodzi o to, że w mniemaniu Franciszka NATO wywołało konflikt? Nie, papież wspomina Putinowski gniew, co do którego, jak zaznacza, nie wie, czy został sprowokowany, ale „facilitata forse si” („może tak się ułatwił” – tłum. dosłowne), czyli po prostu uwolnił się, znalazł sobie pretekst. Jeśli Ojciec Święty mówi o skłonieniu Putina do złej reakcji i do wywołania konfliktu (wyraźnie przy tym stwierdza, że nie kto inny, lecz dokładnie on wywołał konflikt), to właśnie w takim duchu rozumiem papieskie słowa – jako hipotezę, że być może aktywność NATO stała się dla władcy Kremla pretekstem do rozpętania brutalnej wojny. Dodałbym od siebie, że z pewnością był to pretekst wygodny. Inna sprawa, czy sam Putin w niego uwierzył, natomiast z pewnością Franciszek nie zamierza go w tej kwestii usprawiedliwiać.

Myślenie papieża nie jest jednak czarnobiałe. Pewien dystans do NATO jest w jego słowach wyczuwalny. Może zasadne jest przypuszczenie, że to pokłosie perspektywy latynoamerykańskiej nacechowanej nieufnością względem Stanów Zjednoczonych, które zasadniczo postrzegane są przez mieszkańców Ameryki Łacińskiej jako kraj wyrachowany i wyzyskujący ubogich. Jeśli nawet ślad tego rodzaju nieufności daje się zauważyć w postawie Ojca Świętego, nie jest on bynajmniej, jak sugerują niektórzy, powiązany z rusofilią. Przeciwnie, Papież wyraźnie pokazuje, gdzie są jego sympatie, ujawniając, że pierwszego dnia wojny zadzwonił nie do Putina, lecz do prezydenta Ukrainy, natomiast w ambasadzie rosyjskiej, do której się udał, poprosił o wyjaśnienia i domagał się zaprzestania wojny. Co więcej, w rozmowie z patriarchą Cyrylem, o której opowiedział, napomniał zwierzchnika Rosyjskiej Cerkwii Prawosławnej, podkreślając, że nie może on być ministrantem Putina. To są mocne słowa – na tyle mocne, że doczekały się nerwowej reakcji ze strony Patriarchatu Moskiewskiego, co tylko pokazuje, że celem Papieża nie jest układanie się z Cyrylem, ale powstrzymanie wojny. Franciszek nie jest w tej kwestii naiwny. Wylicza zakończone fiaskiem próby doprowadzenia do zawieszenia broni, mówi o braku odpowiedzi Moskwy na deklarowaną przez niego gotowość spotkania z Putinem, wyraża obawę, że ten w najbliższym czasie nie zamierza się zatrzymać w eskalowaniu konfliktu. W podobny sposób mógłby podsumować swoje działania każdy z tych przywódców, którzy do tej pory podejmowali jakiekolwiek próby negocjacji z Putinem. Dlaczego zatem Papież dalej zamierza je kontynuować? Ponieważ, jak sam wyznaje: „musimy wykonać wszelki możliwy gest, aby zatrzymać wojnę”; „bo jak można nie powstrzymać takiej brutalności?”. A przynajmniej próbować powstrzymać, czyniąc w tej kwestii wszystko, co tylko możliwe. Jestem w stanie wyobrazić sobie Papieża, który spotykając się z Putinem, wykonuje podobny wstrząsający gest jak swego czasu wobec przywódców Sudanu Południowego, kiedy to padł przed nimi na kolana i ucałował ich stopy, prosząc, by zapanował w ich kraju pokój. I nie wiem, czy to wyłącznie moja fantasmagoria, czy może jedyna rzecz, której podświadomie boi się Putin, ale jestem przekonany, że pokój jest dla Franciszka rodzajem opcji fundamentalnej i że choć, jak sam wyznaje, pesymistycznie ocenia szanse na jego osiągnięcie, bo „nie ma wystarczającej woli pokoju”, nie zamierza jednak ustawać w wysiłkach na jego rzecz. Z tego względu zrozumiałe jest dla mnie, że nie jedzie na Ukrainę. Taki krok w sposób oczywisty posłużyłby Moskwie za podstawę do wpisania go na listę wrogów i zamknął wszelką perspektywę dialogu. Dlatego Franciszek, jeśli mimo wszystko liczy wciąż na jakąś możliwość wpłynięcia na Putina, nie może takiego kroku wykonać – nie ze względu na jakieś racje koniunkturalne, ale na potencjalne dobro Ukrainy.

Czy pokojowa „opcja” Franciszka jest naiwnością? Jest w niej coś jeszcze, co jednych wprawia w konsternacje, a innych oburza. Mianowicie niejednoznaczne stanowisko w sprawie dostarczania broni na Ukrainę. Trzeba to mocno podkreślić – nie jest to stanowisko jednoznaczne, ponieważ ani papież, ani kardynał Parolin nie odbierają Ukrainie prawa do obrony. Wystarczy wspomnieć choćby wypowiedź prezydenta Zełeńskiego, który powołując się na swoją rozmowę telefoniczną z Franciszkiem, cytował jego słowa: „Rozumiem, że chcecie pokoju, rozumiem, że chcecie się bronić, rozumiem, że wojsko broni cywilów, a cywile bronią własnej ojczyzny”. Również kardynał Parolin w wywiadzie dla hiszpańskiego tygodnika katolickiego „Vida Nueva”– choć stwierdził, że priorytetem zawsze jest poszukiwanie wyjścia na drodze dialogu – poparł dostawy broni na Ukrainę ze względu na „prawo do obrony własnego życia, własnego narodu i własnej ojczyzny”. Jednocześnie Franciszek podaje również w swoim wywiadzie cały szereg argumentów przeciw dozbrajaniu jednego kraju przez inne: wyścig zbrojeń, nieuchronna eskalacja przynosząca jeszcze więcej cierpienia, testowanie broni pod kątem przyszłych wojen, międzynarodowe interesy, nasilanie się procesu „wojny światowej w kawałkach”. W tym kontekście stwierdza z bolesną szczerością, która wielu jeży włos na głowie: „Nie wiem, jak odpowiedzieć, jestem zbyt daleko, by odpowiedzieć na pytanie, czy słuszne jest dostarczanie broni Ukraińcom”. Dla niektórych to skandaliczny objaw bezradności i zagubienia papieża. Dla mnie – najbardziej błogosławione „nie wiem”, jakie w ostatnim czasie słyszałem. Dlaczego? Bo dokładnie dotykające całej straszliwej aporetyczności, w którą wrzuca nas wojna, stawiając wobec konieczności zabijania drugiego człowieka. Bo odpowiedź Papieża zmusza nas do uświadomienia sobie z całym realizmem, że z jednej strony walczymy o godność człowieka i o jego prawo do życia, a z drugiej strony – w imię tej godności i tego prawa – musimy tę godność pogwałcić i podeptać, doświadczając skutków tego na wielu poziomach: egzystencjalnym (zabijając człowieka), psychologicznym (doznając w sobie straszliwych konsekwencji emocjonalnych tego faktu), duchowym (przeżywając sytuację konfliktu wartości). Co więcej, nie jesteśmy tego w stanie uniknąć, skoro prawo do obrony koniecznej jest naszym prawem podstawowym. Ta pułapka snuje się za nami i wdziera w rozmaite konteksty wojny – zarówno ten związany z bezpośrednią walką w obronie własnej, jak i w ten związany z jej wspieraniem przez wysyłanie broni. Czy Papież jest tu naiwny? Nie – jest do bólu uczciwy i szczery. Jego „nie wiem” jest w takim sensie błogosławione, że rozbija w nas banalną, naiwną, płaską, czarno-białą wizję wojny, a jednocześnie stawia wobec konieczności dźwigania nieszczęsnego daru wolności – wybierania zgodnie z sumieniem w sytuacji dramatu moralnej nieoczywistości.

Co to znaczy w praktyce? Że ja też, razem z Franciszkiem, mogę nie wiedzieć; że pozostając w logice Ewangelii mogę się zbroić, aby się bronić, a Papież – w tej sam logice – może wołać o pokój bez zbrojeń; że się w tych perspektywach nie wykluczamy, ale uzupełniamy. Wreszcie, że nawzajem siebie w tych perspektywach potrzebujemy. Ja potrzebuję jego głosu – żeby się w dłuższej perspektywie nie dać się zwieść podstępnemu urokowi budowania pokoju za pomocą broni. On potrzebuje mojego głosu, aby nowotestamentalne przesłanie: „Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój” (Mt 5, 9) i „nie oddawajcie złem za zło” (1P 3, 9), którego musi strzec, znalazło sprawiedliwą miarę w mojej codzienności. Nie wiem, jak postąpiłbym w sytuacji, gdyby to mój kraj, moje miasto, dom i rodzina zostały zaatakowane. Pewnie prosiłbym o broń, wziął ją do ręki i walczył w obronie własnej. I pewnie wówczas potrzebowałbym nie tylko wsparcia Papieża, ale też jego perspektywy pokoju – żeby ten głos mną wstrząsał i żebym walcząc o siebie z człowiekiem, nigdy nie stracił z oczu człowieka jako wartości samej w sobie.

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Aleksander Bańka