Grzebano ich jak koty czy psy... - świadectwo uciekinierki z Mariupola

Ludzie, którzy ginęli od bomb, leżeli na ulicach. Jeśli ktoś ich znał, to zabierał, by krewni mogli ich godnie pochować, pisali nazwiska i umieszczali krzyż zrobiony z patyków. Pozostałych zakopywano jak koty czy psy… gdzie tylko się dało. Mariupol – to jedno cmentarzysko, grób przy grobie, na ulicach, podwórkach… Nikt się nigdy nie dowie, ilu ludzi dokładnie zginęło – wspomina Maria z Mariupola, której udało się uciec do Lwowa i schronić w zakonnym domu salezjanów. Rozmowa została przeprowadzona 30 marca.

Ks. Jacek Zdzieborski SDB: Jak wyglądał początek wojny w Mariupolu?

Maria z Mariupola: Kiedy rozpoczęła się wojna 24 lutego, w naszym mieście (Mariupol) odłączyli ogrzewanie, później wodę i światło, a następnie gaz. Zostaliśmy pozbawieni jakiejkolwiek łączności. Na dworze zima, nastał marzec, minusowa temperatura: -8 stopni. Na podwórku, na kamieniach rozpalaliśmy ogień, by się ogrzać i cokolwiek ugotować. W tym celu, między innymi ze szkół i przedszkoli, zaczęto wyciągać ławki, by mieć na rozpałkę suche drewno, gdyż na zewnątrz wszystko było zamarznięte i mokre.

ATAK ROSJI NA UKRAINĘ [relacjonujemy na bieżąco]

Nasza władza opuściła nas już w pierwszych dniach wojny. Burmistrz miasta 23 lutego był już w Niemczech, co 25 lutego potwierdzili ci, co z nim razem pracowali. Nie było wody ani nie przywozili chleba, nie było nic – przynajmniej w tej dzielnicy, gdzie ja żyłam. Po wodę do toalety chodziliśmy nad rzekę, a wodę do picia przynosiliśmy ze studni, która znajdowała się przy cerkwi. Wszystko to dokonywało się podczas bombardowania, ale nie mieliśmy innego wyjścia.

Ludzie, którzy ginęli od bomb, leżeli na ulicach. Jeśli ktoś ich znał, to zabierał, by krewni mogli ich godnie pochować, pisali nazwiska i umieszczali krzyż zrobiony z patyków. Pozostałych zakopywano jak koty czy psy… gdzie tylko się dało. Mariupol – to jedno cmentarzysko, grób przy grobie, na ulicach, podwórkach… Nikt się nigdy nie dowie, ilu ludzi dokładnie zginęło.

Tam, gdzie stał mój dom, strzelali i bombardowali dzień i noc. Najpierw były czołgi, a później przyleciały samoloty i dalej bombardowały. Wszystko to spadało na nasze głowy. Gdy rozpoczęła się wojna, dotknęła ona ludzi, którzy spokojnie sobie żyli i przebywali w swoich mieszkaniach, w miejscach pracy, w szkole lub na swoich podwórkach. Na początku bombardowania chowaliśmy się w swoich mieszkaniach, po kątach, w windzie, niektórzy w piwnicach, ale one nie były przystosowane do tego, by się w nich schronić, bo gdyby dom się zawalił, nikt by nie dał rady nas stamtąd wyciągnąć. Pewnego razu, od huku bomby, u naszych sąsiadów wyleciały drzwi. Zobaczyliśmy, jaka to jest siła, więc doszliśmy do wniosku, że nie można ryzykować.

Rodzina mojej koleżanki (razem 13 osób) postanowiła schować się nie w swoim wielopiętrowym domu, ale u teściów. Wśród nich były kobiety z małymi dziećmi (najmłodsze 2,5 roczku), zięciowie. To była bogata, dobra rodzina, którzy lubili się wzajemnie i pomagali sobie. Syn koleżanki poprosił dziadka, by wyprzedzić mamę, by ją poprowadzić. Kiedy zrobili kilka kroków spadła bomba. Myślano, że wszyscy zginęli, ale gdy zaczęto ich odgruzowywać, to okazało się, że 5 osób nie żyje, w tym 2,5-letnie dziecko. Pozostałych zdołano przewieźć do szpitala.

Natomiast mój sąsiad pracował w pogotowiu. Codziennie jeździł „pod bombami” i nic mu się nie stało. Jednego dnia, gdy bombardowania się nasiliły, pozostał w domu i pod wpływem silnego uderzenia bomby zginął w swoim mieszkaniu zmiażdżony dachem z budynku. Podobnych przykładów jest bardzo dużo. Syn naszej sąsiadki poszedł wraz z żoną do szkoły, by naładować telefon i w tym czasie spadła na szkołę bomba. Synowi oderwało palce u rąk i nóg, a jego żonie rozerwało klatkę piersiową… ona zginęła.

Jak udało się wam uciec z tego miejsca?

W ostatnią noc, gdy dom się trząsł, jak gdyby było trzęsienie ziemi (każdą noc i każdy dzień przeżywało się tak, jakby to były już ostatnie), zaryzykowaliśmy i zeszliśmy do piwnicy, przeczuwając, że stanie się coś strasznego. Piwnice były już przepełnione, ale jakoś wcisnęliśmy się, by tę noc tam spędzić. W nocy przyszli do nas ukraińscy żołnierze i zapytali, kto z nas mieszka na 3 i 4 piętrze, a następnie powiedzieli, że mamy dwa wyjścia: zginąć pod gruzami tego domu, albo wyjść do miasta i szukać jakiegoś innego schronienia. Gdyby nas nie uprzedzono, to byśmy czekali i nigdzie nie wychodzili. Mnie by już nie było, bo następnego dnia, przed południem, mój dom został zbombardowany.

Gdy wyszliśmy z piwnicy, była 5 rano i biegliśmy pod ostrzałami. Domy paliły się, a ludzie krzyczeli: „Pomóżcie nam, pomóżcie nam!”. Mówiono im, by uciekali, ale dla nich było to już niemożliwe – ginęli spaleni ogniem. Z piwnicy uciekło nas około 15 może 20 osób, starsi wrócili z powrotem, bo ciężko było im biec. Po drodze upadaliśmy, to znów wstawaliśmy: dorośli, dzieci wraz z psami i kotami… Każdy zabrał ze sobą, co mógł.

« 1 2 »
TAGI: