Co pewien czas piszą do redakcji osoby, które zapewniają, że ich historia i relacja z Bogiem warte są opisania w artykule, a nawet książce. By nie wylać dziecka z kąpielą, muszę rozeznać, czy to prawda, czy nie należą do grona, wybaczcie określenie, „nawiedzonych”.
To moje rozeznanie jest niczym wobec tego, którego dokonać musiał w Wilnie ks. Michał Sopoćko. Nie, nie był postawiony pod ścianą. Miał prawo wyboru, ale od jego decyzji zależały losy kultu Bożego Miłosierdzia.
Spotkali się na Antokolu, przy ul. Senatorskiej 25. Jak bardzo to spotkanie musiało być zwyczajne, skoro ksiądz z Juszewszczyzny, leżącej w połowie drogi między Wilnem a Mińskiem, nie zapamiętał nawet jego daty. „Siostrę Faustynę poznałem w lecie (lipcu czy sierpniu 1933 roku)” – notował po 15 latach. Historycy ustalili, że było to wcześniej. W czwartek, 1 czerwca. Ksiądz Michał miał wówczas 45 lat i nie przypuszczał, że Bóg zwiąże go z tajemnicą, którą nosi ta dziewczyna. Gdy zauważył, że nowa siostra na jego widok szeroko się uśmiechnęła, upomniał ją: „Tak nie można zachowywać się w kościele!”. A potem zbaraniał, gdy usłyszał: „Znam księdza od dawna. Pokazał mi księdza dwukrotnie sam Pan Jezus. Powiedział: »Oto wierny sługa mój, on ci dopomoże spełnić wolę moją tu, na ziemi«”. Na wszelki wypadek odesłał zakonnicę na badania psychiatryczne. „W obawie przed złudzeniem, halucynacją lub urojeniem siostry Faustyny zwróciłem się do przełożonej, Matki Ireny, by mnie poinformowała, kto to jest siostra Faustyna, jaką opinią cieszy się w zgromadzeniu, oraz prosiłem o zbadanie jej zdrowia psychicznego i fizycznego” – wspominał. „Poddałem ją próbie: za pozwoleniem przełożonej zaczęła szukać innego spowiednika”. Nie dała jednak za wygraną: „Po jakimś czasie powróciła do mnie i oświadczyła, że zniesie wszystko, ale ode mnie już nie odejdzie”.
Na początku nie uwierzył, przyznawał to otwarcie. Wątpliwości rozsadzały mu głowę, a zdrowy rozsądek dyktował surowe reguły. W arcytrudnej sztuce duchowego rozeznania stosował się ściśle do wskazówek św. Jana od Krzyża: „Prawie zawsze opowiadania siostry Faustyny traktowałem obojętnie i nie pytałem o szczegóły”. Stanowili dwa odrębne światy. On – stonowany, ascetyczny, wykształcony, mający za sobą dziewiętnaście lat kapłaństwa i na ukończeniu rozprawę habilitacyjną z teologii pastoralnej. Ona, notował, „zaledwie umiała pisać z błędami i czytać”.
„Dlaczego spotkało to właśnie mnie?” – musiał zadawać sobie to pytanie. Na szczęście był całkowicie poddany woli Bożej. O tym, jak znacząca była jego misja i jak wielkim zaufaniem obdarzył go Najwyższy, świadczą słowa Jezusa zapewniającego Faustynę: „Przenoś zdanie jego nad wszystkie żądania Moje”. Był typem proroka, „który woła na pustyni”. Przez lata spotykał się z odrzuceniem, ironią, kpiną. „Pozwolić triumfować innym. Nie przestawać być dobrym, gdy inni dobroci nadużywają. Gdy będzie potrzeba, Bóg sam upomni się za mną” – notował w swym dzienniku.
Miał rację. Bóg się o niego upomniał.
Marcin Jakimowicz