Myśl wyrachowana: Bóg zszedł na ziemię, teraz kolej na nas.
Kilkanaście dni temu wybraliśmy się z żoną, aby zakupić karpie. Jednak nie po to, żeby je zgodnie z modnymi trendami wypuścić, tylko żeby je bestialsko zjeść w wieczór wigilijny.
No i jedziemy z tymi rybami, a tu przy drodze widzimy pana wspartego jedną ręką na kuli inwalidzkiej, a drugą machającego w celu złapania stopa. Zobaczyłem go w ostatniej chwili, więc nie zareagowałem. Zdążyłem jednak zauważyć, że ten pan reprezentuje, by tak rzec, środowisko wykluczonych, a twarz ma taką, że za wygląd powinien dostać ze dwa lata. Raczej nie wróżyliśmy mu sukcesu w zabraniu się z kimś samochodem. Chyba że z nami – bo zaczęło coś drążyć nam w sumieniach. Szczególnie ta kula mówiła nam, że trzeba człowiekowi pomóc.
Pół kilometra dalej zawróciliśmy i wzięliśmy chłopa do samochodu. Z początku byłem spięty, po głowie krążyły mi myśli o kwestiach higienicznych i takich tam. Byłem zadowolony, że po zeszłorocznym covidzie wciąż mam osłabiony węch. Ale i tak myślałem, żeby jak najszybciej odstawić pasażera tam, gdzie chciał. Coś zagadałem o kuli, na co on głosem Himilsbacha wychrypiał, że ma jakiś problem z kolanami. A żona bez ceregieli pyta: „Możemy się za pana pomodlić?”. Chciał. No to się modlimy. Dziękujemy Panu Jezusowi za niego, polecamy Mu jego kolana. Gdy żona poprosiła Boga, żeby zasklepił duchowe rany, jakich ten pan w życiu doświadczył, nasz pasażer rozpłakał się. Chyba nigdy dotąd nikt się za niego nie modlił i może nigdy nie doświadczył takiej prostej miłości. Widać było, że coś się z nim dzieje.
Podróż trwała jakieś 10 minut. Gdy wysiadał, był zmieniony. Za wygląd dałbym mu już najwyżej pół roku. Gramoląc się z samochodu, powiedział: „Pan Jezus jeszcze nikogo nie opuścił”.
Kiedy ruszyliśmy dalej, uświadomiłem sobie, że zmiana nastąpiła nie tylko w tym człowieku – we mnie też: ja inaczej o nim myślałem. W ciągu tych paru minut z menela przekształcił się dla mnie w brata. Czułem się zaszczycony, że nasz samochód odwiedził Pan Jezus. Bo przecież sam obiecał: „Gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię moje, tam jestem pośród nich”.
Tak to działa – zwrócenie się do Boga w każdej sytuacji zmienia każdą sytuację. A nade wszystko zmienia ludzi w niej uczestniczących. Obdarowani są wszyscy. Wtedy nagle znikają fałszywe przeszkody i okazuje się, że Jezus może narodzić się wszędzie. Na przykład tam, gdzie ktoś ryzykuje własną stratę dla dobra kogoś innego, a już na pewno tam, gdzie towarzyszy temu modlitwa.
Ktoś powie, że rzadko obserwujemy takie Boże Narodzenie w człowieku. Ano prawda – ale czy częściej ryzykujemy wejście do stajni, w której ten człowiek jest?•
Franciszek Kucharczak