Rodzice zdezerterowali. Nie rozmawiają z dziećmi o Bogu. Boją się, że wyjdą na dewotów.
Presja współczesnego świata jest ogromna. Dlaczego chrześcijanie się wobec niej uginają? – Coraz popularniejsze jest przekonanie, że religia jest prywatną sprawą człowieka – opowiada ks. Antoni Bartoszek, teolog moralista z Uniwersytetu Śląskiego. – To przenosi się też niestety na relacje rodzinne. Z mówieniem o Bogu jest trochę tak jak z nauką języka obcego. Możemy świetnie znać gramatykę, ale gdy mamy cokolwiek powiedzieć, nie potrafimy wydukać ani słowa. Dopiero gdy przekroczymy tę barierę i wypowiemy pierwsze słowa, zaczyna się dialog. Gdy zaczniemy rozmawiać o Bogu, w naszych domach wiara będzie się umacniała. Znam małżeństwo z trójką małych synów, które od najmłodszych lat codziennie przeprowadza z nimi rachunek sumienia. Rachunek sumienia, nie jakiś „paciorek”! Wraz z mówieniem o Bogu dokonuje się też wychowanie moralne. Dziecko poznaje, co jest dobre, a co złe. Ktoś kiedyś powiedział ich matce: ale ma pani poukładane dzieci.
Jedna pani doktor powiedziała mi: „Gdybym zauważyła w komórce syna zdjęcia erotyczne, nie zareagowałabym. To normalne w tym wieku”. Nie twierdzę, że trzeba robić zaraz aferę, ale na pewno trzeba porozmawiać, nazwać rzecz po imieniu. Nie chodzi o moralizowanie, straszenie. Nie! Łatwiej pokazać palcem kierunek, trudniej przejść z kimś te kilka kroków. Co z tego, że ojciec każe dziecku chodzić do kościoła, skoro sam nie idzie? Trzeba mieć czas dla dziecka. Usiąść, pogadać. Nie bójmy się też wymagać. Kto kocha, ten wymaga. Nie chodzi o to, by dziecko stale kontrolować, trzymać pod kluczem, ale o to, by uczyć rozróżnienia dobra i zła. Rodzina to nie miejsce zakazów i nakazów, ale dawania dobrego przykładu. Klęknij z dzieckiem do modlitwy. Nawet jeśli ono teraz tego nie docenia (a być może tak właśnie jest), ten obraz zostanie w jego pamięci. Nikt mu tego nie zabierze. Przymykam oczy i widzę, jak rodzice modlili się z nami. Z tym się nie dyskutuje. To można naśladować, albo odrzucić. Ale nikt ci tego nie wydrze.
Nic na siłę
– Na dwudziestu facetów z nowicjatu zaledwie kilku rozmawiało z rodzicami o Bogu – uśmiecha się smutno o. Maksymilian Stępień. – Powiedziałem im nawet, że to, co tu przerabiamy, powinni robić w gimnazjum. To ABC chrześcijaństwa, kerygmat, podstawowe prawdy wiary. Oni dopiero otwierają na nie oczy, łykają je, jakby dopiero co się nawrócili. Nie mają pojęcia, jak przeżywać kryzysy. Nikt z nimi w domu o tym nie rozmawiał. Zdarzają się na szczęście wyjątki. Spytałem przed rokiem jednego nowicjusza, czego najbardziej zazdrości ojcu, a on wypalił: Chciałbym tak kochać Jezusa jak on. To mnie kompletnie zaskoczyło. Opowiadał, jak ojciec wprowadzał go w czytanie Słowa, uczył przeżywać kryzysy.
Marcin Jakimowicz