Podeptane braterstwo

Nie zamierzam dywagować o tym, czy uchodźcy koczujący przy naszej granicy z Białorusią to ofiary systemu, czy ustawka prezydenta Łukaszenki; czy należy ich przyjmować, czy też odgrodzić się od nich kolczastym drutem. Nie będę też roztrząsał, czy przyjęcie do Polski uciekających przed talibami Afgańczyków to normalny ludzki odruch, czy wprowadzanie do kraju konia trojańskiego. Zostawiam to innym. Ja chcę napisać o podeptanym braterstwie.

W kwestii aktualnego problemu przyjmowania uchodźców, o który w Polsce toczy się dyskusja,  mam swoje zdanie, a jednocześnie – zbyt mało danych, żeby w sposób odpowiedzialny publicznie nim szafować. Wiem, jak bardzo wrażliwy to punkt, w którym przecinają się z sobą empatia i społeczny lęk o własne bezpieczeństwo, miłość bliźniego i polityczna strategia. Nie prosto znaleźć tu jednoznacznie właściwą miarę. W tle tego rodzaju dyskusji, które w ostatnim czasie znów przetaczają się przez opinię publiczną, wybrzmiewa jeszcze jedno, chyba ważniejsze dla mnie, bo bardziej podstawowe pytanie: Co my, jako chrześcijanie, zrobiliśmy z naszym braterstwem?

Siedzimy sobie w naszym kraju nad Wisłą zakopani po uszy w naszych lokalnych, mniejszych i większych pandemiczno-szczepienno-egzystencjalnych problemach. Nie bagatelizuję ich. Dla jednego końcem świata jest to, że mu każą w maseczkach chodzić i ręce dezynfekować, dla innego – że przez lockdown zbankrutował i nie wie, co dalej robić. Codzienne życiowe trudności absorbują, wikłają i pochłaniają uwagę. Nie zawsze są skrojone na naszą miarę. Bywa, że nas przerastają, a czasami to my uparcie je sobie namnażamy. Gdybyśmy jednak na chwilę zdołali oderwać się od naszego podwórka i rozejrzeć się uczciwie wokół siebie, dość szybko zauważylibyśmy, że nie jesteśmy pępkiem świata; że poza nami istnieją inni ludzie, inne dramaty, a także „inny” Kościół – obiektywnie rzecz ujmując zdecydowanie bardziej cierpiący i potrzebujący naszej uwagi.

Piekło chrześcijan (nie tylko zresztą chrześcijan) w Afganistanie to tylko jeden z przykładów, który ostatnio mocno nas porusza. Ale przecież podobnych przykładów można by mnożyć. W końcu miejsc na świecie, gdzie w chwili obecnej nasi bracia w wierze oddają życie za Jezusa, gdzie są prześladowani, torturowani i mordowani, jest o wiele więcej. Gdy raz na jakiś czas temat wypłynie, a media pokażą wstrząsające sceny, wówczas się wzruszamy, przejmujemy, na chwilę może mobilizujemy. Później wszystko wraca do „normy”, a my – mam niestety takie wrażenie – do swego znieczulenia. W końcu Afganistan jest daleko, a my tu mamy własne problemy i lokalne wojny podjazdowe. Podobnie było po wybuchu w bejruckim porcie, w Libanie. Widzieliśmy w telewizji wstrząsające zdjęcia, mobilizowaliśmy się do modlitwy, do finansowej ofiarności. Tak było rok temu. Dziś – nie waham się tego powiedzieć, choć może generalizuję – jako chrześcijanie zapomnieliśmy o naszych braciach i siostrach w Libanie. Zapomnieliśmy, że w wyniku eksplozji najbardziej ucierpiała chrześcijańska część miasta – do dziś w znacznej mierze wciąż nieodbudowana. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, że mieszkańcy Libanu z powodu polityczno-ekonomicznego kryzysu nie mają w tej chwili w całym kraju prądu i benzyny, że nawet zabijają się o resztki paliwa, w sklepach brakuje żywności i lekarstw, ludzie zaczynają głodować, a wartość libańskiej waluty w stosunku do dolara w ciągu roku zmalała szesnastokrotnie. Co to znaczy? Że chrześcijanie – głównie młodzi, dobrze wykształceni – uciekają, opuszczają Liban. Że ostatni, największy przyczółek chrześcijaństwa na Bliskim Wschodzie kurczy się w zastraszającym tempie. Że miejsca, w których rodziło się chrześcijaństwo, w których przebywali Jezus i apostołowie, przestają być chrześcijańskie. Tracimy nasze korzenie, dziedzictwo, tożsamość. Tylko że jakoś nas to nie martwi – chyba, że chwilowo, lokalnie i medialnie. Oczywiście, absolutnie nie chodzi mi teraz o segregowanie ludzi wedle wyznania i wspieranie tylko „swoich”. Chcę jednak zwrócić uwagę na pewne poczucie przynależności i samoidentyfikacje – na to, co pozwala mi spojrzeć na chrześcijan przeżywających dramaty w różnych częściach świata nie tylko jak na Afgańczyków czy Libańczyków, ale jak na część mnie samego – na moich braci i siostry w Chrystusie. Chodzi więc o braterstwo, o którym zapominamy. A przecież okazji, żeby pamiętać jest wiele. I żeby pomagać również. Wciąż funkcjonują instytucje, za pośrednictwem których możemy w sposób pewny wspierać chrześcijan – na przykład w Libanie, Syrii, w innych miejscach Bliskiego Wschodu i nie tylko – pomagając im przetrwać i przeżyć, żeby nie musieli opuszczać ziemi danej im przez Boga. Wciąż istnieje modlitwa, która góry przenosi. Wciąż istnieją także rozmaite znaki jedności i wsparcia, które możemy wysyłać – nawet za pośrednictwem naszych mediów społecznościowych. Dla nas to niewiele, dla nich – niewyobrażalnie dużo. Może więc warto na moment oderwać się od siebie i uświadomić sobie, że u kresu naszego życia bardziej niż z modlitw źle odmówionych sądzeni będziemy z podeptanego braterstwa.         

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Aleksander Bańka