Początek monsunu przyniósł w Nepalu gwałtowne powodzie, które zabiły już 16 osób. W górskich wioskach rzeki porywają domy, zrywają drogi i mosty. Powodzianie ratujący się przed katastrofą nie zwracają uwagi na koronawirusa, co może przyczynić się do rozwoju ognisk zarażeń.
We wtorek 15 czerwca br. o godz. 18.45 stacja pomiaru poziomu wody na rzece Indrawati w okolicy Melamchi Bazar zanotowała nagły skok z trzech do sześciu metrów. Chwilę później fala o wysokości trzech metrów pędziła w dół doliny, wylewając się z koryta rzeki i porywając wszystko na swojej drodze. Żywioł zabrał domy, samochody, ciężki sprzęt z okolicznej budowy, części mostów, posterunki policji i armii oraz wyrwane ze zboczy kawałki drogi biegnącej wzdłuż Indrawati.
"Domy stojące nad rzeką znalazły się pod wodą" - mówi PAP Maya Gurung, 45-letnia mieszkanka Melamchi Bazar, które leży 45 km na północny wschód od Katmandu. "Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek woda podeszła tak wysoko, dlatego ludzie tam się budowali" - tłumaczy PAP sąsiad Gurung, Bahadur Tamang.
W Melamchi Bazar zginęły trzy osoby, ale według dziennika "The Himalayan Times" władze wciąż szukają 15 osób. "Mogło być gorzej" - przyznaje 50-letni Tamang. "Dostaliśmy ostrzeżenie, że zbliża się fala i trzeba uciekać" - dodaje.
Niemal cztery godziny przed przyjściem fali, rzeka zaczęła wzbierać. Silny deszcz monsunowy, który zazwyczaj przechodzi po kilku godzinach, tym razem nie przestawał padać. Poziom lustra rzeki w ciągu 2 godz. z trzech metrów wzrósł do prawie pięciu. Wójt Rudra Dulal, który otrzymał informację z departamentu hydrologii, nie miał wątpliwości, że trzeba ewakuować ludzi.
W samym Melamchi Bazar udało się ostrzec ponad 400 osób, a z okolicznych wiosek leżących nad Indrawati ewakuowano ok. 4 tys. ludzi. "Tylko dlatego nie było ofiar w naszej gminie" - powiedział tygodnikowi "Nepali Times" wójt Dulal.
Nie wszystkim się udało uciec na czas. Oprócz trzech ofiar i 15 wciąż nieodnalezionych osób, wojskowe helikoptery uratowały 74 osoby, które zebrały się na dachach zalanych domów.
Nepalscy hydrolodzy przewidzieli falę, która zalała Melamchi Bazar - 20 km w górę rzeki, nasiąknięte deszczem zbocze osunęło się w koryto rzeki i zablokowało jej przepływ. Po kilkugodzinnym wzroście poziomu rzeki wywołanym opadami, przez godzinę woda stopniowo opadała. Kiedy Indrawati pokonała blokadę z ziemi i błota, ogromna fala runęła w dół rzeki.
Od wtorku lawiny i powodzie porywały domy i niszczyły mosty oraz drogi również w innych miejscach kraju. Według "Nepali Times" przynajmniej 12 elektrowni wodnych zostało poważnie uszkodzonych. Fale powodziowe zabierały domy w górskich osadach od dystryktu Bajura na zachodzie kraju do Sindhupalchowk na wschód od Katmandu. Zginęło przynajmniej 16 osób, a 30 wciąż jest poszukiwanych.
"Wojsko wzięło ode mnie paczki, które przygotowaliśmy z elektrolitami do picia na odwodnienie, mydłem, witaminami i paracetamolem, dla wiosek położonych w regionie Helambu, w górze rzeki" - tłumaczy PAP Magda Jungowska, która organizuje pomoc dla Nepalczyków w czasie epidemii koronawirusa. "Tam zerwało drogę i żołnierze muszą robić przynajmniej 15 lotów dziennie małym helikopterem, przewożąc pomoc" - dodaje.
Jungowska dotarła do Melamchi Bazar w środę i przekazała tzw. paczki pierwszej potrzeby, w których znalazły się również maseczki i płyn dezynfekujący. "W pierwszej kolejności wysyłano helikopterami brezenty, koce i namioty, w drugiej kolejności poleciały nasze paczki" - opowiada Polka, która w ramach akcji "Oddech dla Nepalu" prowadzi w Polsce zbiórkę na sprzęt medyczny do walki z koronawirusem.
"W szkole w Melamchi Bazar był tłum ewakuowanych ludzi i wszyscy w strasznym ścisku. Nikt nie zwracał już uwagi na środki bezpieczeństwa w czasie pandemii" - opisuje sytuację powodzian.
Nepalscy epidemiolodzy ostrzegają, że ewakuowani ludzie będą się zakażać. Zdaniem eksperta chorób zakaźnych dr Anup Subedee zakażenia koronawirusem już i tak gwałtownie rozprzestrzeniają się w górskich wioskach.
W 2020 r. monsun, który trwa ok. dwa miesiące, wywołał rekordowe 500 lawin błotnych i zabił ok. 300 osób. "To zrozumiałe, że ludzie w takiej sytuacji zapominają o wirusie. Jednak za dwa, trzy tygodnie będzie tam ognisko koronawirusa" - ocenia Jungowska.