Myśl wyrachowana: Bóg jest zawsze w dobrym stanie, ale żeby to widzieć, trzeba być w stanie łaski.
Parę dni temu internet obiegł film przedstawiający ministrantów i ministrantki tańczących wraz z księdzem w rytm głośnej rozrywkowej muzyki. Rzecz dzieje się w Austrii, w barokowym kościele. Ksiądz jest w ornacie, służba liturgiczna w strojach ministranckich. Najpierw widzimy popis przed ołtarzem, ale nie wygląda to na taniec religijny i też nie Bóg wydaje się jego adresatem. Po chwili cała grupa, rytmicznie machając rękami i podskakując, zmierza ku drzwiom, odprowadzana oklaskami obecnych w kościele. Należy z tego wnosić, że właśnie kończy się Msza św. i obserwujemy „procesję wyjścia” Ciekawe, że wszyscy mieli na twarzach maseczki. I słusznie, ale wniosek z tego taki, że przepisów sanitarnych potrafią się trzymać, a liturgicznych – jakoś nie.
Śmiem twierdzić, że ten obrazek ilustruje szerszy problem, polegający na przestawieniu akcentów z Boga na człowieka. W pojęciu wielu wszystko ma teraz służyć człowiekowi, nawet służba Boża. Widzimy piękną świątynię, w której każdy detal został stworzony ze względu na Stwórcę, a oto zebrani tam ludzie odwracają od Niego uwagę, kierując ją na siebie. – Patrzcie, jak my ładnie tańczymy, jak równo. Przyjdźcie znowu, jutro też pokażemy coś fajnego – zdają się mówić.
Wydaje się, że wszystko to wynika z przekonania, że jak się nie zrobi w kościele czegoś „atrakcyjnego”, to nikt do niego nie przyjdzie. Pytanie jednak, po co ma ktokolwiek przychodzić, skoro zamiast Boga znajduje tam didżejów. Choćby się ci ludzie nie wiem jak gimnastykowali, przegrają z pierwszą z brzegu tancbudą, bo tam ławki nie przeszkadzają, światła mają fajniejsze, a dymownicę taką, że najlepszy ministrant nakadzić nie zdoła.
Nie chodzi o to, że mamy być w kościele sztywni jak mumie, chodzi o to, żeby nie kierować kultu na fałszywe tory. A fałszywy jest tor położony przez ludzi, którzy najwyraźniej przestali wierzyć, że Bóg sam umie upomnieć się o swoją chwałę.
Niedawno słuchałem świadectwa kobiety, która powiedziała, że przez 20 lat się nie spowiadała. Ale wreszcie to zrobiła – i wszystko się zmieniło. Była zachwycona, szczęśliwa. Chodzi na Msze i nie może się nadziwić, jakie to wszystko wspaniałe. A to zwykłe Msze, bez fikołków, a za to z Panem Jezusem w roli głównej. Otwarły się jej oczy duszy i w kościele dostrzegła Boga.
Dopóki człowiek celebruje siebie, nie widzi w Bogu nic atrakcyjnego. Próbuje Go więc przywołać sztuczkami, a ponieważ to nie działa, z czasem „odkrywa”, że Go nie ma. A trzeba po prostu uznać swoją grzeszność i szczerze zawołać do Zbawiciela. Wtedy do człowieka przychodzi Duch Święty i otwiera mu oczy na Boga, który nigdy się z Kościoła nie oddalił. •
Franciszek Kucharczak