To Jezus Chrystus musi działać. Jestem przekonany, że to, iż jestem kapłanem, że nie straciłem wiary w tym wszystkim, to nie moja zasługa, tylko Pan Jezus mnie utrzymał – mówi w o. Tarsycjusz Krasucki, franciszkanin, który jest jedną z ofiar seksualnego wykorzystywania niedawno zmarłego ks. Andrzeja Dymera ze Szczecina.
I co jeszcze bardziej bulwersujące, na podstawie tego, jakby nie patrzeć nieetycznie pozyskanego dokumentu, został Ojciec oskarżony przed cywilnym sądem.
Jeden ksiądz wytacza drugiemu z prywatnego powództwa proces o zniesławienie. I to ksiądz-sprawca księdzu, którego przed laty skrzywdził. To już w ogóle mnie przerosło… Wyraźnie chodziło o uciszenie mnie.
Obecnie ks. Dymer zmarł, ale ja wolałbym, żeby ten proces o zniesławienie się odbył, żebym mógł się wreszcie przed sądem obronić. Wtedy musiałbym wykazać całą prawdę. Wolałbym, żeby ks. Dymer usłyszał to wszystko, wolałbym spojrzeć mu wreszcie w oczy. Bo na wszystkich rozprawach, które były w sądach cywilnych, przy prowadzonych przesłuchaniach on nigdy się nie stawił. Zawsze wysyłał swojego adwokata. To była dla mnie kolejna tortura. Bo ja przez prawie cały ten czas nie miałem adwokata. Dla mnie to było zresztą pierwsze osobiste zetknięcie się z sądami i sam odpowiadałem za siebie. To było zawsze koszmarne doświadczenie. Sędziowie byli bardzo różni, w różny sposób przesłuchiwali, to było często dość upokarzające.
Wspomina Ojciec, że nie miał prawników. Czy na całym etapie tej toczącej się sprawy miał Ojciec jako poszkodowany jakieś wsparcie prawne ze strony Kościoła?
Ja nigdy sam nie zgłaszałem swojej krzywdy. Chciałem po prostu ten rozdział zamknąć, powierzyłem to Bożemu miłosierdziu i roztropności Kościoła. Ale byłem wzywany przed sądy jako świadek do toczących się spraw.
Najpierw było pierwsze przesłuchanie, gdy o. Marcin Mogielski OP złożył nasze zeznania spisane przez niego w 2003 r. do arcybiskupa. To był chyba 2007 rok, szczeciński trybunał kościelny zaczął wtedy przesłuchiwać niektóre osoby. Przesłuchano wtedy mnie, na pewno również siostrę Miriam. Efektem tego procesu był wyrok z kwietnia 2008 r., który uznał „zasadność oskarżeń ks. Andrzeja Dymera o molestowanie wychowanków Ogniska św. Brata Alberta w Szczecinie w latach 1993–1995”. W treści wyroku pada moje imię i nazwisko jako osoby poszkodowanej.
Swoich prowincjałów zawsze informowałem, że muszę iść zeznawać przed Trybunał w Szczecinie czy potem do prokuratury, gdy zajęła się tą sprawą po artykułach w „Gazecie Wyborczej” z 2008 roku. Ale dopiero trzeci prowincjał mi odpowiedział – dając tylko jedną radę, że… z mafią lepiej nie zaczynać. Wtedy już mi ręce opadły.
A aktualnie?
Na szczęście obecny prowincjał, o. Bernard Marciniak OFM – gdy już ks. Dymer wytoczył mi tę wspomnianą sprawę o zniesławienie – zapewnił mi wsparcie pani adwokat, która też jest prawnikiem naszej prowincji. Dzięki temu wreszcie poczułem się pewniej, to było rzeczywiście znaczące, że mam już panią adwokat. Ona zaczęła reprezentować mnie także w trybunale kościelnym.
Czy ta sprawa o zniesławienie, którą wytoczył Ojcu ks. Dymer, jakoś ruszyła?
Praktycznie nie odbyła się żadna rozprawa w tym procesie, nawet tak zwane pierwsze posiedzenie pojednawcze. Różne były przeszkody, chyba pięć terminów wyznaczano. Na pierwszy termin sąd zapomniał powiadomić stronę oskarżającą, potem był covid, potem była choroba pani sędzi i tak dalej. Sprawa została złożona do sądu w Pucku, bo byłem wtedy proboszczem na Helu. Czyli, z drugiej strony – mieszkałem i pełniłem kościelne funkcje na terenie archidiecezji, w której toczył się proces drugiej instancji w mojej sprawie, a nawet o tym nie wiedziałem…
Moja pani adwokat złożyła wniosek, żeby przenieść tę sprawę do sądu w Szczecinie, bo tam są wszyscy świadkowie na miejscu, również ks. Dymer czy abp Dzięga. Nie było jeszcze decyzji w tej sprawie. Ale z racji śmierci ks. Dymera procesu już nie będzie.
Dzięki wsparciu pani adwokat udało mi się wreszcie uzyskać dostęp do akt procesu kościelnego. Umożliwił mi to oficjał sądu, chociaż to był tylko gest jego życzliwości, gdyż jak wspomniałem, według prawa nie musiał tego robić. Ale zobaczył, że mam adwokata, nie jestem już sam…