Cierpiący Sługa Jahwe dobrowolnie zjednoczył się z działaniem Boga i uczynił je swoim własnym. Przede wszystkim dlatego, że to Bogu „spodobało się zmiażdżyć Go cierpieniem”.
Ognisty wiatr wciąż szamotał się z drzewami w pałacowym ogrodzie. Jezus jak przez gęstą zasłonę widział tłum, kapłanów, rzymskich urzędników. Żar palił Jego głowę. Czuł przenikliwy, ostry, kłujący ucisk w krzyżach. Od chwili uwięzienia ani razu nie usiadł. Stał i szedł, stał i szedł, stał i szedł. Stał przed Hananem, stał przed Sanhedrynem, stał w lochu więziennym, katowany przez służbę arcykapłana, stał na lithostrotos podczas pierwszego przesłuchania przez prokuratora, stał przed Herodem Antypasem, a teraz znowu stoi na słaniających się nogach, pokrytych siecią sinych i nabrzmiałych żył. Paliło Go pragnienie. Starał się zwilżyć językiem spękane wargi. W ustach Jego nie było ani kropli śliny. Tylko broda była mokra od słonego potu, który ściekając po twarzy, był przynętą dla much. Modlił się. Błagał Elohim, aby pomnożył do ostatecznych granic Jego umiejętność cierpienia i samoofiary, aby ogień, boleść i poniżenie, którymi się opasał, oczyściły synów człowieczych z grzechu, aby był niepokalanym kozłem odkupienia, świętą odwrotnością Azazela, konającego na pustyni pod ciężarem zbrodni całego świata. Roman Brandstaetter „Jezus z Nazaretu”
Kiedy ktoś mówi, że przeżywa swoją absolutną niemoc, trzeba mu współczuć. Bezsilność jest bowiem jednym z najgorszych doświadczeń, jakie nas spotykają. Uwikłani w światowe pozory tego, co mocne, nie dostrzegamy, że w słabości tkwi tak naprawdę siła. „Patrzę przed siebie i widzę, że dopiero stoję u podnóża ogromnych szczytów do zdobycia” – napisał w więzieniu ksiądz Franciszek Blachnicki. I dodał: „Równocześnie przeżywam swoją absolutną niemoc”.
Szczyt szczytów
Tej historii nie da się ani opowiedzieć, ani wysłuchać z zimną krwią. Ilekroć w trakcie Liturgii Męki Pańskiej w Wielki Piątek rozbrzmiewają słowa pierwszego czytania, z Księgi Izajasza, w przestrzeni kościoła da się wyczuć napięcie nieporównywalne z niczym. Siedemset lat upłynęło od śmierci proroka do narodzin Jezusa Chrystusa, a wydaje się niemożliwym, by Izajasz nie był naocznym świadkiem Jego cierpienia i męki. Izajaszowe pieśni o Słudze Jahwe, odnoszone do Jezusa, zdają się kreślić scenariusz filmu tak realistyczny, iż każdy szczegół chwyta za serce. Czwarta z nich to apogeum. Ksiądz Tadeusz Brzegowy w komentarzu do Księgi Izajasza napisał: „W czwartej pieśni Sługi objawienie planu zbawczego Boga wznosi się na szczyty”. Słusznie. Od momentu odejścia z Edenu, przez krew Abla, podniesioną na własnego syna rękę Abrahama, udręki Mojżesza z niesfornym narodem, w historii ludzkiego gatunku nie napisano nic bardziej dramatycznego. „Oto się powiedzie mojemu Słudze, wybije się, wywyższy i wyrośnie bardzo. Jak wielu osłupiało na Jego widok – tak nieludzko został oszpecony Jego wygląd i postać Jego była niepodobna do ludzi – tak mnogie narody się zdumieją, królowie zamkną przed Nim usta, bo ujrzą coś, czego im nigdy nie opowiadano, i pojmą coś niesłychanego” (Iz 52,13-15). Szczyt ludzkiego zdumienia jest następstwem szczytu zadziwiających działań Bożych. Czy można się mu dziwić? Można, bo to, powtórzmy, szczyt zbawczego planu Boga. A Jego myśli i drogi nie zawsze są naszymi drogami i myślami.
ks. Adam Pawlaszczyk