Ja tam żadnych psychologów nie potrzebuję, a tym bardziej psychoterapeutów. W końcu Jezus jest najlepszym lekarzem, a takie problemy, którymi się oni niby zajmują, to przed Najświętszym Sakramentem należy rozwiązywać. Lęki, depresje? Że niby do psychiatry trzeba iść po lekarstwa? Jak ktoś Bogu nie zaufa, to żadne tabletki nie pomogą, a jeszcze zaszkodzić mogą – w końcu to chemia i miewa skutki uboczne. Brzmi znajomo? Dla mnie, niestety, tak.
20.01.2021 08:38 GOSC.PL
Niejednokrotnie byłem świadkiem takich właśnie opinii wypowiadanych przez ludzi wierzących – zwłaszcza w kontekście niedawnych dyskusji, które tu i ówdzie rozpalały „chrześcijański” internet.
Żeby było jasne – nie mam nic przeciwko zaufaniu Bogu i oddawaniu Mu na modlitwie rozmaitych trudności psychicznych. Wręcz przeciwnie – gorąco do tego zachęcam, a w tyskim Centrum Duchowości, z którym jestem związany, od lat służymy modlitwą wstawienniczą osobom z rozmaitymi problemami – nie tylko natury duchowej czy fizycznej, ale i psychicznej. Rozumiem więc doskonale sens i potrzebę uciekania się do Boga w takich sytuacjach; wiem też, jak bardzo owocna może być ufna modlitwa. Nie zmienia to jednak faktu, że z dużym niepokojem obserwuję, jak równolegle do rozwoju modlitewnej gorliwości wzrasta u pewnej części katolików tendencja do kontestacji tych sposobów pomagania, które współczesna nauka i zdrowa racjonalność uznają za jak najbardziej zasadne i wskazane. Należą do nich pomoc psychologiczna i psychoterapia.
Oczywiście, rzecz nie dotyczy tylko ludzi wierzących. Generalnie wciąż jeszcze panuje w umysłach wielu pewien społeczny stereotyp – krzywdzące przekonanie głoszące, że jeśli ktoś sięga po takie formy pomocy, albo też udaje się do psychiatry, to z pewnością jest świrem i w zasadzie nadaje się do czubków. Nic więc dziwnego, że wielu ludzi najzwyczajniej wstydzi się przyznawać do swych psychicznych trudności – nie tylko przed innymi, ale także przed samymi sobą. Nie tylko zresztą wstyd wchodzi tu w grę, ale także trudne do zniesienia poczucie kruchości, bezradności i braku poczucia bezpieczeństwa, które generują trudności natury emocjonalnej oraz inne jeszcze uwarunkowania. Dlatego uruchamiają się rozmaite mechanizmy obronne i strategie radzenia sobie, które często przyjmują postać swoistej drogi na skróty – próby dążenia do celu (emocjonalnego dobrostanu) z pominięciem faktycznej przyczyny, jaka leży u podstaw sporej części problemów psychicznych. U osób religijnych ta droga na skróty łączy się nierzadko ze szczególnym zintensyfikowaniem rozmaitych form modlitwy prośby – w nadziei, że Bóg zlituje się i zabierze problem. I owszem, Bóg wysłuchuje. Jednak nie zawsze rozwiązuje sytuację zgodnie z naszymi oczekiwaniami. Powiem więcej, jestem przekonany, że czasami Jego wolą jest po prostu, abyśmy przeszli terapię. Dlaczego?
Pamiętam taką oto sytuację: do grupy modlitewnej zgłasza się dorosła kobieta z prośbą o modlitwę. Intencja? O uzdrowienie z bezsenności. Od wielu miesięcy nie potrafi zasnąć – krótkie drzemki z wyczerpania, na które sporadycznie zapada, nie przypominają w niczym prawdziwego snu. Jej organizm jest na skraju wycieńczenia. Kobieta błaga o pomoc. Prowadzący modlitwę podejmują wstępną rozmowę, pytając delikatnie o kontekst – jej życie, dom, relacje rodzinne. Kobieta reaguje widocznym oporem, ale ostatecznie decyduje się powiedzieć coś o sobie. Umiejętnie prowadzony dialog i klimat bezpieczeństwa sprawiają, że powoli otwiera się, ujawniając dramatyczną historię rodzinną, której centrum stanowi przemocowy ojciec i ogromna, latami tłumiona nienawiść względem niego. Kobieta płacze, z bólem ale równocześnie z ulgą opowiada o tym, o czym nigdy do tej pory nie mówiła nikomu; do czego nie przyznawała się nawet sama przed sobą. Rozmowa przeciąga się. Ostatecznie kobieta postanawia zmienić pierwotną intencję, z którą przyszła. Prosi o modlitwę w intencji przebaczenia ojcu i o uzdrowienie z nienawiści. Po kilku dniach grupa otrzymuje informację, że po tym spotkaniu kobieta po raz pierwszy od wielu miesięcy spokojnie i głęboko zasnęła. Znam więcej tego typu sytuacji. To tylko jeden z przykładów obrazujących, po pierwsze, że pierwotna intencja, z którą przystępujemy do modlitwy, i której kurczowo się trzymamy, może nierzadko zasłaniać nam faktyczny problem, dlatego czasami nie wystarczy po prostu zintensyfikować swą pobożność; po drugie – że niejednokrotnie potrzeba kompetencji psychologicznych, aby pomóc cierpiącej osobie wejść w konstruktywny kontakt z rzeczywistym podłożem jej problemów; wreszcie po trzecie – że wiedza psychologiczna i pomoc duchowa nie muszą się wykluczać, ale przeciwnie, powinny się uzupełniać, zgodnie z zasadą: łaska bazuje na naturze. Co więcej, owa natura w wypadku problemów o charakterze psychicznym często wymaga systematycznego zaopiekowania. I nie chodzi tylko o to, że sami bywamy ofiarami różnych toksycznych interakcji – np. upokarzania, surowości, nadmiernej kontroli, tłumienia emocji i pozbawiania uwagi czy rozmaitych form warunkowości; że wykształcają się w nas schematy zachowań, które wywołują rozmaite dysfunkcje i utrudniają nam budowanie relacji z Bogiem oraz z drugim człowiekiem. Chodzi także o to, że tymi mechanizmami krzywdzimy swoich bliskich – tych których kochamy – zwłaszcza nasze dzieci. Wielokrotnie zdarzało mi się być świadkiem bólu rodziców, którzy choć robili wszystko, aby swym dzieciom przekazać wiarę i ważne dla siebie wartości, stawali ostatecznie wobec dramatu odrzucenia, skarżąc się, że ich dorosłe dzieci zakwestionowały cały ten z tak wielkim trudem przekazywany im zasób. Dlaczego? Nie chcę silić się na tanie rozwiązania i proste odpowiedzi. Bywa jednak i tak, że chcemy przekazywać dobre wartości, ale nie potrafimy stworzyć dla nich w domu bezpiecznego klimatu psychicznego, bo nasza miłość jest neurotyczna, warunkowa, osaczająca i zawłaszczająca; bo nie daje poczucia bezpieczeństwa lecz wikła, wzbudza poczucie winy i osłabia zamiast wzmacniać. Nic dziwnego, że dzieci odrzucają ją, a wraz z nią zanurzone w niej wartości. Oczywiście, rzecz nie dotyczy tylko ludzi wierzących. Nie zmienia to jednak faktu, że jeśli właśnie jako wierzący, w odpowiedzi na tego rodzaju trudności, próbujemy aplikować sobie i innym wyłącznie religijne antidotum, bywa ono często zakamuflowaną formą ucieczki – próbą pominięcia kontaktu z tym, co w nas najbardziej bolesne i chore, co wymaga uzdrowienia – często w połączeniu z systematyczną, wglądową pracą, którą w pewnych wypadkach niezwykle trudno jest wykonać samemu. Dlatego potrzebujemy pomocy specjalistów.
Wcale nie twierdzę, że psychoterapia jest lekarstwem na wszystko. Mam świadomość, że to narzędzie, które może być również źle używane; że niektórzy mogą stworzyć sobie z niego rodzaj współczesnej quasi religii i oddawać mu niemal ślepy hołd. Ale powiedzmy to jasno – za złe używanie narzędzia odpowiada nie ono samo, ale ci, którzy nim się posługują. Nie zamierzam więc także gloryfikować psychoterapeutów i psychologów. Znam takich, których nie poleciłbym za żadne skarby. Rozumiem więc potrzebę pewnej ostrożności i fakt, że wiele osób wierzących czuje się bezpieczniej, wybierając specjalistów kojarzonych ze środowiskiem chrześcijańskim, choć jednocześnie warto podkreślić, że psychoterapeuta – gdy jest profesjonalistą – nie podważy systemu wartości swego pacjenta, nawet jeśli sam wyznaje inny. Uważam natomiast za niebezpieczne i nieodpowiedzialne głoszenie poglądów, w których psychologia urasta do rangi wroga duchowości, a samą duchowość odziera się z racjonalności, przesuwając wahadło w kierunku bezrefleksyjnego fideizmu i takiego traktowania sfery nadprzyrodzonej, które bazuje raczej na podszytym lękiem podejściu magicznym, niż na mądrej wierze w cuda. To nie tylko wyraz niekompetencji i braku wiedzy o tym, z jak złożonymi procesami psychicznymi łączy się często życie duchowe, ale także przejaw schematycznego i uproszczonego myślenia o człowieku. Myślenia uderzającego ostatecznie nie tylko w dobro tych, którzy za nim podążają, ale także w wizerunek samych uczniów Chrystusa.
Aleksander Bańka