Ryby w lodówce, choinka w rogu pokoju, mak już prawie zmielony, a prezenty zakupione. Adwent – ostatnia prosta; przed nami znowu Boże Narodzenie w blasku rodzinno-kolędowych klimatów. Czyżby kolejne, w którym Bóg wystąpi w roli sklejonego z naszych sympatycznych nawyków produktu Bożonarodzeniowych przyzwyczajeń? Nie tylko ciepłych i nastrojowych, ale czasami ckliwych, a nawet… szkodliwych.
20.12.2020 08:09 GOSC.PL
Nie, absolutnie nie mam nic przeciwko tradycjom Bożego Narodzenia – sam je przecież w moim domu pielęgnuję. Jednak w tym roku jeszcze silniej niż kiedykolwiek wcześniej towarzyszy mi przekonanie, że nie da się sensownie przeżyć tych Świąt bez myślenia o czymś w istocie fundamentalnym – o tym, kim będzie to Dzieciątko, którego narodziny dziś znów celebrujemy. Wszak Jezus narodził się po to, żeby być dokładnie tym, kim później się stał; kim w pewnym sensie my również mamy się stawać jako naśladujący Go uczniowie. Tymczasem mam wrażenie, że właśnie to budzi w nas często największy opór i zgorszenie. Dlatego wolimy pozostać w cieniu stajenki i nie pozwalamy, żeby dojrzała w nas tajemnica Chrystusa, lub też w specyficzny sposób na własny użytek ją sobie interpretujemy – politycznie, narodowo, apokaliptycznie, feudalistycznie lub lękowo.
Już za chwilę ten słodki Niemowlak ze żłóbka dorośnie. Będzie wtedy wskrzeszał martwych, dotykał i uzdrawiał trędowatych, jadał z celnikami i grzesznikami. Nie zgorszy się prostytutkami – jednej z nich pozwoli, żeby całowała mu stopy, obmywała je łzami i wycierała swymi włosami (Łk 7, 37). Zgodzi się, aby Maria namaściła go drogocennym olejkiem nardowym (J 12, 3) – jego koszt w przeliczeniu to około szesnastu tysięcy złotych. Sam otoczy się biedotą – rybakami i najemnymi robotnikami, a sympatyzować będzie z pasterzami uznawanymi za margines spod ciemnej gwiazdy. Do grona najbliższych uczniów zaprosi złodzieja i zwolennika zelotów (wszczynających rozruchy buntowników), a w haniebnej śmierci towarzyszyć mu będą ukrzyżowani wraz z Nim przestępcy. Właśnie takich ludzi wybierze. Będzie wśród nich jak szlachetne, nieskazitelne płótno, które nie boi się kontaktu z nieczystością. Im właśnie ogłosi Dobrą Nowinę, wśród nich uczyni cuda i znaki. Miną wieki, a my wielokrotnie z uporem godnym lepszej sprawy będziemy próbowali zatrzymać Go w żłobie, a później szybko odrealnić, awansując do roli regulatywnej idei w religijnym getcie, które często tworzymy sobie po to, żeby się nie ubrudzić drugim człowiekiem – nie zainfekować jego grzechem; żeby móc bezpiecznie trwać w świętym oburzeniu. A przecież to właśnie nasz Mistrz – Syn Boży – wchodził w świat największej nędzy i najbardziej skomplikowanych relacji, wypełniając całym sobą pradawne proroctwo Izajasza: „Duch Pana Boga nade mną, bo Pan mnie namaścił. Posłał mnie, by głosić dobrą nowinę ubogim, by opatrywać rany serc złamanych, by zapowiadać wyzwolenie jeńcom i więźniom swobodę; aby obwieszczać rok łaski Pańskiej” (Iz 61, 1-2a). Czy to nie jest wezwanie skierowane także do nas?
Czasami mam wrażenie, że głównym celem nas, katolików – myślę teraz o tych, którym nieobojętne są sprawy wiary i życie Kościoła – jest zbudowanie sobie strefy religijnego komfortu, w której nikt nas nie będzie atakował, wiary naszej wystawiał na próbę a moralności na pokusy; w której będzie miło i przyjemnie, bezgrzesznie, niezobowiązująco i po naszemu. Dlatego tworzymy sobie rozmaite frakcje pod szyldem skrojonego na naszą miarę wyobrażenia Boga i wykluczamy z nich wszystkich myślących inaczej. Kto pozostaje? My sami i wąskie grono naszych admiratorów. I może nawet towarzyszy nam dumne poczucie heroicznej wyjątkowości. Tylko że zazwyczaj jest ono nieeklezjalne, niebiblijne, a często także neurotyczne.
No i do tego jeszcze te zgorszenia, w cieniu których przychodzi nam w tym roku Boże Narodzenie świętować. Pewnie, że każdy z nas chciałby żyć w Kościele wolnym od ludzkiego grzechu i nieprawości. Tylko że taki Kościół nie istnieje – nigdy go nie było i nigdy nie będzie. On jest święty świętością Boga a grzeszny grzesznością ludzi. Ludzka strona jego piękna nie zasadza się na bezgrzeszności, ale na prawdzie, gotowości do uznania swych win, do samooczyszczenia i nawrócenia; na gorliwej, ewangelizującej i ewangelicznej miłości. To ona właśnie każe nam porzucać nasze religijne getta i podążać za naszym Panem tam, gdzie nie znajdziemy ani komfortu, ani odpoczynku, ani uznania. Znajdziemy za to ludzi bardzo zagubionych i bardzo spragnionych miłości. Przyszłość nas, jako Kościoła, zależy od tego, czy surowo i piętnująco, z tryumfalnie wyciągniętym palcem wytkniemy im ich zagubienie, czy też w pokorze odpowiemy na ich pragnienie. I nie będzie to odpowiedź łatwa, bo niejednokrotnie wcale nie oczekiwana. Wiele ran bardzo trudno opatrzyć – szczególnie tych, z których istnienia człowiek nie zdaje sobie sprawy. Dlatego częściej będziemy odrzuceni niż przyjęci, wyśmiani niż uszanowani, upokorzeni niż docenieni. I dlatego błogosławieni.
Czy mamy w sobie zgodę na taki Kościół? Na siebie w takim Kościele? Zanim więc położymy dodatkowe nakrycie przy wigilijnym stole – często z cichą nadzieją, że nikt się nie upomni o to, aby z niego skorzystać – pomyślmy, na jakiego Mesjasza czekamy i w kim chcemy Go spotkać. Może nie stać nas jeszcze na to, aby uczynić jakiś radykalny krok w wierze? Może nawet nasz Pan wcale tego od nas nie oczekuje? Może wystarczy, że wyjdziemy z naszego getta, że nasze myślenie przestanie szufladkować, segregować i dzielić na sprzymierzeńców i wrogów, a język nie będzie osądzał, piętnował, potępiał czy oskarżał drugiego katolika, grzesznika, wroga, przeciwnika czy współbrata? To i tak będzie już bardzo wiele. W końcu nawrócenie zaczyna się od zmiany myślenia.
Aleksander Bańka