Wyrywanie polskiego Kościoła z bolesnego uścisku stagnacji, marazmu, skupienia na sobie i powierzchownej, często zrytualizowanej duchowej bylejakości będzie procesem bolesnym i z pewnością jeszcze potrwa. Dlaczego? Bo przemiana, która musi się dokonać, jest głębsza, niż nam się wydaje. Nie chodzi w niej bowiem wyłącznie o porzucenie starych nawyków i zgubnych przyzwyczajeń, wielkościowego myślenia i klerykalizmu – zarówno u duchownych, jak i u świeckich. Chodzi w rzeczywistości o coś znacznie bardziej podstawowego – o przejście od religijności do wiary. Ten proces, niestety, w znacznej mierze dopiero przed nami.
10.12.2020 12:13 GOSC.PL
Przeczytałem ostatnio bardzo dobry tekst, pt. „Potrzeba ewangelizacji dla chrystianizacji religijności”. Jego autor, bp Zbigniew Kiernikowski podkreśla, że chrześcijaństwo „nie zasadza się i nie wyraża się tylko (ani przede wszystkim) w spełnianiu określonych praktyk religijnych – nawet tych, które możemy nazwać chrześcijańskimi, a które mogą być spełniane rytualistycznie i formalnie, chociaż także one są potrzebne i mają swoje miejsce w życiu wspólnoty wierzących. Praktyki religijne świadczą jednak przede wszystkim o religijności, a niekoniecznie o tym, że ktoś jest nosicielem Chrystusa, nosicielem Jego tożsamości, a więc drugim Chrystusem, czyli podobnie jak On namaszczonym Duchem Świętym. Same praktyki i przynależność metrykalna do Kościoła przez przyjęcie chrztu nie są wystarczającym świadectwem wiary w Jezusa Chrystusa albo tego, że ktoś ma, jak to niektórzy nazywają, wiarę chrystyczną, to znaczy wiarę wzorowaną na Jezusie Chrystusie i według Niego kształtowaną. Można bowiem, niestety, przeżywać chrześcijaństwo na wzór religii pogańskiej lub legalizmu judaistycznego”.
Jaki płynie z tego wniosek? Że aby być autentycznym chrześcijaninem, nie wystarczy uznawać kojarzone z chrześcijaństwem obyczaje lub obrzędy. Nie wystarczy nawet utożsamiać się chrześcijańską etyką i kształtowaną na jej podstawie moralnością. Być chrześcijaninem, to przyjąć osobę Jezusa Chrystusa – nie tylko Jego naukę, ale właśnie Jego osobę. Co to oznacza w praktyce? Właśnie przejście od religijności do wiary. Różnica jest taka, jak między życiem nauką Chrystusa a życiem Chrystusem. Owszem, może brzmi to jak subtelna znaczeniowa gra. W rzeczywistości różnica jest kolosalna. Mogę bowiem zachowywać chrześcijańskie wartości, praktykować zwyczaje i utożsamiać się z etyczną strona Ewangelii; mogę wierzyć, że Jezus Chrystus żył, umarł i zmartwychwstał i dalej jest obecny w swoim Kościele; mogę mieć nawet nabożny lęk względem tej obecności i celebrować ją wedle utartej konwencji cyklicznie powtarzających się okolicznościowych uroczystości czy liturgicznych nabożeństw. A jednocześnie mogę żyć bez autentycznej osobowej relacji z Jezusem; traktować Go jak kogoś odległego, nieobecnego w moim życiu i niezainteresowanego jego realiami – jak kogoś, komu przyznaję miejsce na ścianie mojego domu (w znaku krzyża), na półce z książkami (Biblia), w porannym i wieczornym pacierzu oraz niedzielnej wizycie w Kościele. To jednak nie wiara, ale często danina składana Bogu z religijności, aby wypełnić tak zwany katolicki obowiązek – niedzielnej Mszy, modlitwy, identyfikacji z tradycją. O tym jak kruchy i pozorny jest ten zewnętrzny sztafaż, świadczy jego postępujący rozpad, który obserwujemy w ostatnim czasie z przyśpieszoną intensywnością. Ktoś stwierdzi: ludzie odchodzą od wiary. Nie – odpowiem – choć może w niektórych wypadkach tak się rzeczywiście dzieje. Zasadniczo jednak ludzie odchodzą od religijności. Autentycznej wiary jeszcze w nich nie było, nie udało się jej po prostu wykształcić; nie zdołaliśmy do tego doprowadzić.
Sądzę, że dziś w Polsce ludzie nie porzucają Jezusa, ale to, co z nim skojarzyli, co w sposób zastępczy im go imitowało. Dzieje się tak dlatego, że przez lata Polacy byli katechizowani, natomiast wciąż nie zostali zewangelizowani. Dziś zbieramy tego owoce w postaci wtórnego religijnego analfabetyzmu; wiedza wyparowała, a doświadczenia, na którym powinna się zasadzać, nigdy nie było. Efekt? Porzucenie instytucji Kościoła, która dla wielu nie oznacza niczego więcej, niż pewnej tradycji, katalogu usług, zbioru przepisów i surowej moralności, z którą niejednokrotnie sami jej przedstawiciele mają poważny problem.
Czeka nas więc poważne wyzwanie, któremu na imię Ewangelizacja. Jednak, jak zauważa bp Kiernikowski: „Ewangelizacja, o której tak wiele się teraz mówi, to właśnie wyprowadzanie ludzi z religijności, w której człowiek chciałby przy pomocy Boga realizować siebie, i wprowadzanie ich w takie poznanie Jezusa Chrystusa ukrzyżowanego i zmartwychwstałego, dzięki któremu człowiek wierzący może podejmować krzyż codzienności i składać Bogu dziękczynienie i uwielbienie. Często jednak dochodzi tu do pomylenia pojęć, ponieważ uważa się, że ewangelizacja to mnożenie praktyk religijnych. Ewangelizować to nie znaczy nakłaniać do tego, by ludzie byli bardziej religijni. Ewangelizacja to odreligijnianie chrześcijaństwa, żeby wprowadzić dojrzałe postawy wiary, która pozwala wchodzić w realność życia […]. Religijność nie chce umierać. Chrześcijaństwo natomiast to świadome podejmowanie rzeczywistości krzyża i umierania, naturalnie jako drogi do wolności i pełni życia w Chrystusie”. Czy jesteśmy w stanie pokazać współczesnemu człowiekowi taki Kościół? Takie życie w Chrystusie? Tylko wtedy, jeśli sami będziemy w Nim żyć. I nie chodzi o nawoływanie do praktykowania obyczajowej przyzwoitości. Chodzi o świadectwo codzienności; o dom, w którym dzieci słyszą nie tylko, że mają się pomodlić, ale widzą modlących się rodziców, a nawet robią to z nimi. O rodziny, gdzie Pismo Święte nie jest wyciągane tylko z okazji kolędy lub jako dodatek do wigilijnego stołu, ale regularnie czytane i rozważane. O środowiska, w których dzielenie się słowem Bożym i życiem prowadzi do uwielbienia, braterstwa i świadectwa, a liturgia – zwłaszcza Eucharystia – to nie zwyczajowa konieczność, lecz świadoma celebracja tajemnicy zbawienia.
Takiego właśnie Kościoła w Polsce z nadzieją oczekuję – nie tylko w mikroskali pojedynczych wspólnot, ale w powszechnej świadomości jego wiernych. Mam oczywiście świadomość, że nie da się tego zrobić za pomocą dyrektyw i pełnych dobrej woli deklaracji. Do tego trzeba indywidulanej decyzji wejścia w Chrystusa – budowania z Nim osobowej relacji w realiach zwykłego dnia, w których Jego obecność traktowana jest nie jako abstrakcyjna idea, ale w sposób rzeczywisty i angażujący – jako fakt wpływający na naszą codzienność, priorytety, styl życia; jako punkt odniesienia, wokół którego organizuje się nasz sposób bycia w tym świecie. Dlatego przed nami jeszcze długa droga. Problemem nie jest bowiem zbyt mała ilość katolików, którzy tak żyją, ale to, że aby pozyskać dla wiary tych, którzy tak nie żyją, musimy w Kościele istotnie zmienić priorytety; skupić się na właściwie rozumianym odreligijnianiu chrześcijaństwa i ewangelizacji prowadzącej do autentycznego życia w Chrystusie. Zamiast więc opłakiwać aktualny kryzys i wylewać łzy żalu nad utraconą fantasmagoryczną świetnością, trzeba zdecydować się wreszcie na porzucenie upragnionej strefy komfortu, którą – mam wrażenie – wciąż próbujemy za wszelką cenę utrzymać. Trudna sytuacja polskiego katolicyzmu boli, ale jednocześnie daje nadzieję. Wszak najpełniej swoją siłę i nadprzyrodzoną żywotność Kościół objawiał zawsze wtedy, gdy był w mniejszości.
Aleksander Bańka