O miłości, nocnych lokalach i zabawie w pogrzeb z Jerzym Stuhrem rozmawia Barbara Gruszka-Zych.
Teatr ma moc oczyszczającą?
– Jeśli jest prawdziwą sztuką. Amerykanie odróżniają prawdziwą sztukę od rozrywki, nazywając je: art i entertainment. Często w sztuce można znaleźć elementy rozrywki, ale rozrywka nie ma w sobie elementów sztuki.
Sam Pan zaczynał od kabaretowych „Spotkań z Balladą”.
– Rozmawia pani z człowiekiem, który uprawiał i to, i to. Tyle, że zawsze wiedziałem, gdzie jest granica. W jednym miejscu nie skłaniałem ludzi do myślenia, tylko ich rozbawiałem. A potem – cyk, brałem metaforyczny prysznic przed wejściem do Starego Teatru w Krakowie i wiedziałem, że zaczynam uczestniczyć w sztuce, czyli prowadzę dialog z widzem – inspiruję go do myślenia. A to już ciężka robota. Wracałem z planu „Seksmisji”, gdzie bawiłem ludzi, i wchodziłem na scenę w „Emigrantach” Mrożka. Tak mi się od początku życie ułożyło. Skończyłem polonistykę i poszedłem do szkoły teatralnej, gdzie nie dostawało się stypendium, a ja byłem biedny i musiałem zarabiać na życie. Dostałem nawet etat w piątym LO w Krakowie, ale nie dałem rady, bo zajęcia w szkole trwały cały dzień. A jeszcze na dodatek zakochałem się, chciałem się żenić z moją do dzisiaj żoną, no to musiałem pracować nocami. A co w nocy można robić? Albo wyrzucać węgiel z wagonu, na co nie miałem siły, albo zostać konferansjerem w nocnych lokalach. No to poszedłem do Estrady krakowskiej i pracowałem jako konferansjer Estrady wojewódzkiej i miejskiej.
Przydało się, kiedy zagrał Pan wodzireja.
– To było wielkie szczęście, że nagle ta moja podła, czasami upokarzająca praca zaowocowała propozycją artystyczną, która przeszła do historii filmu. O wodzirejowaniu wiedziałem więcej niż reżyser. Może ze wstrętu do pracy konferansjera wytworzyłem w sobie taką barierę i odtąd zawsze dobrze czułem, gdzie zaczyna się prawdziwa sztuka.
Teatrowi poświęcił Pan kawał życia.
– Jednak pomału teatr zaczyna być dla mnie czasem przeszłym. Mój typ aktorstwa jest tak ekspansywny, wymaga świetnej kondycji psychofizycznej, że na pewne role już nie mam siły. Kiedy występuję z „Kontrabasistą”, od rana do nikogo się nie odzywam. Cały dzień przygotowuję się do spektaklu, żeby go zagrać na tym samym diapazonie psychofizycznym. Zagrałem wiele ról, których nie uznano za sukces, ale sam je zapamiętałem. Był wśród nich na pewno „Hamlet”, wyreżyserowany w Teatrze Starym w 1982 r. przez Andrzeja Wajdę. Grając Hamleta, raz czułem opór publiczności, raz jej akceptację. A rolę zapamiętałem właśnie dlatego, że sprawiała mi tyle trudności. Potem na seminariach o tym dramacie, które prowadziłem na całym świecie, śmiałem się, że o Hamlecie lepiej mówię, niż go grałem.
Barbara Gruszka-Zych