W czasach Jezusa trwała wśród uczonych w Piśmie żywa dyskusja na temat tego, jak interpretować przepisy o dziesięcinie z wszelkiego plonu, zawarte w Księdze Powtórzonego Prawa. Dochodziło do tego, że wymóg dziesięciny rozciągano nawet na najdrobniejsze zioła. Dziś nie składamy już Bogu w taki sposób ofiary z pozyskanych dóbr. Jednak mentalność mięty, kopru i kminku w jakiś przedziwny sposób weszła w skład dziedzictwa kolejnych, następujących po sobie pokoleń i dziś, w wielu wypadkach, wciąż nami rządzi.
26.08.2020 14:14 GOSC.PL
Znamienny jest fakt, że Jezus, zwracając się do nauczycieli Izraela, nie krytykuje skrupulatnego wypełniania drobnych nawet przepisów prawa, ale odseparowanie ich od tego, co w nim ważniejsze i co stanowi jego ducha: „Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze obłudnicy! Bo dajecie dziesięcinę z mięty, kopru i kminku, lecz pomijacie to, co ważniejsze jest w Prawie: sprawiedliwość, miłosierdzie i wiarę. To zaś należało czynić, a tamtego nie opuszczać” (Mt 23, 23). Uderzający jest przy tym fakt, że pojawiające się w tym fragmencie greckie słowo barytera, które przetłumaczone zostało jako „ważniejsze”, dosłownie znaczy: cięższe, uciążliwe, trudne do uniesienia. Nie chodzi więc jedynie o to, że obłudnicy pomijają w Bożym prawie to, co leży u jego podstaw, ale przede wszystkim – że rezygnują z tego ze względu na trud wdrożenia owych podstaw w życie. Zamiast więc troszczyć się o żywą wiarę, łączącą w sobie sprawiedliwość i miłosierdzie, wolą skupić się na dokładnym realizowaniu najdrobniejszych nawet przepisów, do takiego właśnie poziomu redukując swą religijność i narzucając ją innym.
Nie bez powodu Jezus wskazuje właśnie takie trzy filary Bożego prawa: sprawiedliwość (a dokładnie sąd, osądzanie – gr. krisin), miłosierdzie i wiarę. Zbudowanie właściwego balansu między dwoma pierwszymi możliwe jest tylko na podglebiu żywej wiary i stanowi niewątpliwie jeden z najtrudniejszych aspektów życia duchowego. Pamiętam, jak poruszyła mnie swego czasu relacja jednego ze świadków życia św. Szarbela, na którą natrafiłem badając dokumenty poświęcone temu wielkiemu maronickiemu pustelnikowi. Pewnego dnia ów mężczyzna – wtedy jeszcze mały chłopiec – przyszedł wraz ze swą matką do jego eremu, aby wziąć udział w sprawowanej przez Szarbela Eucharystii. Zgodnie z surowym prawem obowiązującym libańskich eremitów do środka znajdującej się przy pustelni kaplicy kobietom nie wolno było wchodzić – mogły uczestniczyć w liturgii jedynie z daleka, zerkając do wnętrza przez otwarte drzwi lub okno. Co więcej, Szarbel słynął ze skrupulatnego i perfekcyjnego przestrzegania prawa – nie na darmo zwano go przecież „wcieloną regułą”. Według relacji mężczyzny, tamtego zimnego, mokrego, jesiennego dnia dotarli do eremu całkowicie przemoczeni. Chłopiec wszedł do środka kaplicy, kobieta natomiast, drżąc z zimna, stała na zewnątrz. Wychodząc do ołtarza, Szarbel zobaczył w kaplicy zmarzniętego chłopca; dostrzegł również z daleka stojącą w deszczu wyczerpaną kobietę. Podszedł do niego, kazał mu się osuszyć w eremie i oddał mu swoje buty, a następnie poprosił, żeby wprowadził do wnętrza kaplicy swą matkę. Ten doskonale wierny przepisom reguły pustelnik złamał obowiązujące go prawo, a raczej – poddał jego literę duchowi, podporządkowując formalny zapis temu, co uznał za sprawiedliwe i zgodne z ideą miłosierdzia. Jaka wyższa racja pozwoliła mu w spokoju sumienia podjąć taką decyzję? Odpowiedź brzmi – żywa, głęboka wiara, która nie buduje na lęku przed karą, ale na ufnej, synowskiej relacji z Ojcem Niebieskim; autentyczna postawa Bożego dziecka, które prawa nie realizuje po to, aby okazać pozory poprawności i zasłużyć na miłość, ale dlatego, że na tej drodze jego miłość do Ojca znajduje swą ekspresję. Niby to wszystko takie oczywiste, a jednak jakże dla nas trudne w praktyce.
Co dzieje się, gdy nasz obraz Boga zbudowany jest na obawie przed Jego groźnym obliczem; gdy gdzieś, w głębi serca, redukujemy Boże ojcostwo do poziomu relacji z zasiadającym na tronie suwerenem, któremu jesteśmy winni cześć, szacunek i daninę z pobożności tak uległej, że nie śmie nawet oczu wznieść znad posadzki? Co, gdy Bóg jawi się nam przede wszystkim jako sędzia sprawiedliwy, który bezlitośnie wytknie mi moje błędy i rozliczy z grzechów; któremu powinienem stopy całować, ale w żadnym wypadku wdrapać się na kolana? Oczywiście, nie chodzi o to, aby Bogu odmawiać należnego szacunku i czci, traktując Go jak przygodnego kompana lub dobrego ziomka. Zdarza się jednak, że opresyjny obraz Boga tak bardzo zakorzenia się w naszym sercu, że zdominowana przez niego wiara nie potrafi już utrzymać właściwego balansu między miłosierdziem a sprawiedliwością. Rządzący nią lęk sprawia, że miłosierdzie staje się wyłącznie pięknie brzmiącą ideą, na której ziszczenie w naszym życiu i tak musimy zasłużyć. Zaczyna więc rządzić sprawiedliwość, jednak nie jej duch, ale litera – wymóg bezwzględnego zadośćuczynienia formalnym zapisom najdrobniejszych nawet nakazów.
Nie na darmo w Księdze Powtórzonego Prawa czytamy o nakazie składania dziesięciny z wszelkiego plonu „byś po wszystkie dni nauczył się bać Pana, Boga swego” (Pwt 14, 23). Problem w tym, że dla Izraelitów bojaźń była formą synowskiej miłości, której pełne objawienie w Chrystusie miało dopiero nastąpić. A dla nas? Mimo, że Jezus już przyszedł i uczył nas mówić do Boga: Abba, Tatusiu, my wciąż jeszcze tkwimy w mentalności mięty, kopru i kminku. Niby wiemy, że Bóg zaprasza nas do głębokiej, bezpiecznej relacji z sobą, a jednak pewniej czujemy się obcując z Nim na dystans i składając Mu daninę z naszej pobożności na przebłaganie za grzechy lub zadośćuczynienie za winy. Owszem, to wszystko jest ważne – pokuta, nawrócenie, zadośćuczynienie. Najważniejsze jednak, abyśmy w tym wszystkim nie zagubili tego, co stanowi istotę relacji z Bogiem. Jeśli bowiem my ją stracimy, z pewnością nie odnajdą jej już ci, którzy po nas przychodzą.
Aleksander Bańka