To już epidemia. Co więcej, wydaje się, że nawet bardziej szkodliwa niż koronawirus, infekuje bowiem mentalność, zatruwa moralność i demoluje tkankę społecznych relacji – nawet tych najbardziej podstawowych. Epidemia sekciarstwa, łatwowierności i lenistwa opanowuje umysły i serca Polaków – oto powyborczy krajobraz w kraju nad Wisłą, Anno Domini 2020.
18.07.2020 14:50 GOSC.PL
Prawdopodobnie gdzieś w głębokich latach czterdziestych dwudziestego wieku francuski jezuita, kardynał Henri de Lubac zapisał w swych „Paradoksach” następujące zdanie: „Łatwowierność, sekciarstwo i lenistwo to trzy naturalne skłonności człowieka. Zbyt często zwykł je on kanonizować, używając przy tym najszlachetniejszych określeń”. Słynny Kardynał nie zdawał sobie wówczas zapewne sprawy z tego, jak precyzyjnie opisał rzeczywistość, która około osiemdziesiąt lat później będzie miała miejsce w powyborczej Polsce. Nie chodzi przy tym wyłącznie o jakąś tanią analogię. To co obserwujemy obecnie – coraz bardziej postępujące rozhamowanie owych naturalnych, zdaniem de Lubaca, skłonności, połączone z nieudolnym maskowaniem ich za pomocą górnolotnych frazesów – pozwala sądzić, że powyborcze szaleństwo przybiera w naszym kraju postać coraz bardziej groteskową, smutną i niebezpieczną.
Najpierw chamstwo. Gości nie tylko na wargach tych, którzy z Bogiem stosunków oficjalnych nie utrzymują. Wylewa się również z ust, które rano i wieczorem szepczą pacierze i co niedzielę wiarę w Kościele wyznają, a nawet komunię świętą przyjmują. Jak widać w głowach i sercach wielu z nas w jakiś przedziwny sposób to się nie kłóci. Można więc nabożnie powtarzać: „Wierzę w Boga Ojca wszechmogącego”, a następnie sięgnąć po smartfon lub klawiaturę komputera i własnoręcznie uzupełnić boskie niedobory wszechmocy. Wszak skoro Bóg nie zesłał jeszcze ognia deszczu i siarki na tych zaprzańców, zboczeńców, kolaborantów i pseudoelitę lub – w wypadku preferowanej opcji przeciwnej – na wsioków, nierobów (z wykluczeniem dzieciorobów), prymitywów i faszystów, to trzeba mu pomóc. A ponieważ nie mamy jeszcze w Polsce powszechnego dostępu do broni, z braku laku lepszy bluzg niż nic. Więc bluzgamy. Czasami nieco bardziej finezyjnie, w białych rękawiczkach ironii, zjadliwości, cynizmu i pogardy. Czasami wprost, bo bliźni jakby tępy i nie zrozumie inaczej. Niestety, z całym szacunkiem dla wyznawców tego rodzaju metodologii w powyborczej dyskusji – nie przekonują mnie argumenty, że „tamci” są jeszcze gorsi, że my się tylko bronimy, że to odpowiedź na przemysł pogardy lub propagandę nienawiści. Spór o to, kto pierwszy zaczął, przypomina na obecnym etapie dyskusję o pierwszeństwo między kurą a jajkiem z tą wszak różnicą, że obie strony pragną obsadzić się w roli koguta, a przeciwnika – w funkcji robaka do zżarcia. Zainteresowanym przypominam, że reguła „oko za oko” miała już swoje pięć minut w Starym Testamencie. Może więc warto obudzić się wreszcie w Nowym Przymierzu i posłuchać nieco Ewangelii? Niestety, niewielu chyba zdaje sobie sprawę z faktu, że tak radykalna negacja ewangelicznego przesłania szacunku i miłości bliźniego, którą obecnie w Polsce można obserwować po obu stronach politycznego sporu, przypomina w dużej mierze zachowania sekciarskie. To przecież sekta (od łacińskiego „secare”) odcina się od tego, co nie pasuje do jej wizji świata. Słowa o pojednaniu i zbliżeniu w ustach wszystkich zaangażowanych w aktualny polityczny spór, bez względu na to, po której stronie, brzmią co najmniej groteskowo, skoro dopuszczają oni pojednanie wyłącznie na własnych warunkach. To nie jest Ewangelia, Panowie i Panie – w tym sporze, jak do tej pory, nikt zła dobrem nie zwycięża!
Następnie łatwowierność, żeby nie powiedzieć – naiwność. Doprawdy, ręce opadają, gdy śledzi się ten absolutnie bezkrytyczny, bezrefleksyjny i ahistoryczny poziom identyfikacji ze swymi politycznymi idolami, bez jakichkolwiek hamulców – że o podstawowej wiedzy politologicznej nie wspomnę. Zaciekli zwolennicy opozycji jakby wypruli ze swych organizmów polityczną pamięć długotrwałą wraz z listą afer, przekrętów, matactw i ośmiorniczek zakrapianych hipokryzją, która obciąża sumienia ich pupili tak głośno wołających dziś o dziejową sprawiedliwość. Bezkrytyczni zwolennicy frakcji rządzącej mają z kolei problem z pamięcią krótkotrwałą. Jakoś nie potrafią wejść z nią w kontakt i nabrać świadomości rozmaitych ustawowych niedoróbek, legislacyjnych zwodów i projektów z obszaru szeroko rozumianej inżynierii społecznej wdrażanych z wdziękiem słonia tańczącego w składzie porcelany. Nie rumienią się też ze wstydu słuchając wiadomości w Telewizji Publicznej. Jakie są tego konsekwencje? Brak umiaru, dystansu i agresywny polityczny mesjanizm po obu stronach barykady. W efekcie, zamiast cesarzowi oddawać co cesarskie, a Bogu – co boskie, z cesarza (lub z eks-kandydata na cesarza) robi się bożka, naiwnie wierząc, że stanie się lekarstwem na wszystkie nasze lęki wprojektowane w ten świat. W żadnej mierze nie wychodzi z tego właściwe rozumienie roli politycznego autorytetu i dojrzałej w pluralizmie poglądów narodowej wspólnoty; co najwyżej brutalna polityczna idolatria.
Wreszcie lenistwo. W rzeczywistości nikt lub bardzo niewielu spośród uczestników tej społecznej rozróby zadało sobie trud, żeby zatrzymać się przez chwilę i spróbować choćby zrozumieć rację strony przeciwnej. Nie chodzi o to, żeby je popierać lub żeby w imię politycznej poprawności akceptować to, co z perspektywy wierzącego katolika jest nie do zaakceptowania. Chodzi tylko o minimum uczciwości nakazującej przyznać, że ta druga, inaczej wybierająca połowa ludzi, to nie ogłupione bydło albo wyrachowana banda przestępców w białych rękawiczkach, tylko ludzie mający jakieś swoje racje, obawy, dylematy i wątpliwości, które inaczej niż my opracowują. Możemy się ze sobą nie zgadzać, nie możemy się jednak nie szanować. Taki nakaz płynie nie tylko z Ewangelii, ale po prostu – z poziomu podstawowych norm i zwykłej osobistej kultury. Niestety, łatwiej, wygodniej i szybciej wskoczyć w proste myślenie typu: my – dobrzy, oni – źli, przypuszczając następnie frontalny atak na wszystko, co niezgodne z naszymi wartościami. Tymczasem, czy nam się to podoba, czy nie, z politycznymi przeciwnikami przyjdzie nam przez najbliższe lata żyć w tym samym kraju, mieście, wiosce czy nawet rodzinie. Wyprzemy się ich? Wyklniemy? Ześlemy na antypody, a może sami wyjedziemy? Jeśli tego rodzaju plany lęgną nam się w głowie, to znaczy, że mamy większy problem niż oni – może nie z tym, w co wierzymy, ale ze sposobem, w jaki to czynimy.
Marzy mi się kraj, którego mieszkańcy nie robią z polityki przedmiotu ideologicznej wiary, ale potrafią krytycznie ważyć argumenty, zachowując również zdrowy dystans do własnych politycznych preferencji. Kraj, w którym wierzy się w Boga, szanuje drugiego człowieka, a polityków krytycznie i z kulturą ocenia po ich działaniach – także w swoim własnym obozie. Wreszcie kraj, w którym mniejszość jest w stanie uszanować wybór większości, a większość – uważniej wsłuchać się w głos mniejszości, zwłaszcza jeśli różnica między nimi jest tak niewielka. Nie mam przy tym złudzeń – tak dojrzałej obywatelskiej postawy długo jeszcze w Polsce nie będziemy powszechnie oglądać. Może jednak zaczniemy przynajmniej z sobą rozmawiać na jakimś minimalnym poziomie przyzwoitości, bez natychmiastowego obsadzania drugiego w roli dobrego lub złego katolika, tradycjonalisty czy modernisty, lewaka czy konserwatysty. Skoro bowiem każdy bez wyjątku człowiek jest drogą Kościoła, ślady stóp, które pozostawi w jego sercu przychodzący przez nas Bóg, są daleko ważniejsze niż wszystkie bohatersko wygrane polityczne batalie.
Aleksander Bańka