20 lat temu, 4 lipca 2000 r., zmarł Gustaw Herling-Grudziński - konspirator, więzień łagrów, żołnierz gen. Andersa, a zarazem jedna z najbardziej wyrazistych i rozpoznawalnych na świecie osobowości polskiej literatury emigracyjnej drugiej połowy XX w.
Przyszły pisarz urodził się 20 maja 1919 r. w Kielcach i kto wie, może właśnie z tego powodu od dziecka cenił twórczość Stefana Żeromskiego, a zwłaszcza jego "świętokrzyskie" powieści: "Echa leśne" i "Puszczę jodłową". To nie bez znaczenia, bo praktycznie całe życie Herlinga-Grudzińskiego rozgrywało się wśród książek i dla książek - bardziej nawet tych, które nieustannie czytał, niż tych, które sam tworzył, bo nawet te przez niego napisane są w dużej mierze literacką zabawą, grą cytatami i aluzjami, żonglerką formami odnalezionymi na kartach innych twórców. Analizując jego pisarstwo, Jerzy Paszek zauważał:
"Gustaw Herling-Grudziński jest pożeraczem i przeżuwaczem książek [] Dzieła literackie Herlinga są bogato inkrustowane mottami, cytatami, parafrazami, pastiszami różnorodnych tekstów historycznych (autentycznych i zmyślonych) i beletrystycznych. Jeśli nawet ma kłopoty z tworzeniem fabuły, to stokrotnie potrafi to sobie powetować kreacją anegdot i faktów, które nie mają zbyt wielkiej styczności z rzeczywistością czy prawdą historyczną".
O jego nieustannej potrzebie pisania najwięcej mówi jednak to, że tuż po wyjściu z sowieckiego łagru, kiedy jedynym źródłem jego utrzymania było żebranie, pierwszym, co kupił, były przybory do pisania. Jak wspominał: "Jeszcze jednym dowodem mojego szybkiego powrotu do zdrowia był fakt, że natychmiast po przyjeździe do Swierdłowska przyszła mi ochota do pisania i za ostatnie kopiejki kupiłem notes z ołówkiem". To dzięki nim kilka lat później powstało dzieło jego życia, "Inny świat. Zapiski sowieckie".
Miejsce, w którym się urodził, musiało jednak odcisnąć na nim silne piętno nie tylko z powodu sentymentu do Żeromskiego. Od początku stanowiło pożywkę literacką dla twórczości. Już jako szesnastoletni uczeń kieleckiego Państwowego Gimnazjum Męskiego im. Mikołaja Reja zadebiutował Herling-Grudziński reportażem "Świętokrzyżczyzna" opublikowanym na łamach "Kuźni Młodych". A Włodzimierz Bolecki, bodaj najwybitniejszy znawca tejże twórczości, pisał wprost:
"Z pamięci o Ciemnym Stawie i Olchowej Grobli w Suchedniowie uczynił Herling mikrokosmos prywatnej mitologii, z figury Kamiennego Pielgrzyma - makrokosmos historii ludzkości, symboliczny skrót losu człowieka. W obu odnalazł formułę własnej twórczości, sens i powołanie literatury".
Znalazł je szybko. Kiedy dwa lata później, w 1937 r., rozpoczął studia na polonistyce Uniwersytetu Warszawskiego, niemal natychmiast podjął współpracę z takimi pismami jak "Arka", "Ateneum", "Nasz Wyraz", "Orka na Ugorze" (był tu kierownikiem literackim), "Pion" i "Pióro". Lista ta musi robić wrażenie. Wynika z niej bowiem, że młody Herling pisał niemal bez przerwy. Choć wynikało to z pewnością również z powodów finansowych, to chyba jednak nie tylko.
Od pierwszych miesięcy studiów wykazywał dużą aktywność w uniwersyteckich, i nie tylko, środowiskach literackich. Należał np. do Koła Polonistów prowadzonego przez Ludwika Frydego, gdzie wykuwały się osobowości późniejszych krytyków literackich. i to wykuwały od razu w wysokiej temperaturze, bo na warsztat brano tam tak poważne i gorące wówczas tematy, jak Czesław Miłosz, Witold Gombrowicz, Maria Dąbrowska czy Bruno Schulz. W ciągu dwóch lat, jakie dzieliły go od wybuchu wojny, zdążył opublikować około trzydziestu tekstów krytyczno-literackich. Sam mówił o nich lekceważąco, ale raczej przesadzał. Wnikliwie analizował Miłosza, ciekawie recenzował "Ferdydurke" Gombrowicza, pracował też nad studium o polskiej literaturze ludowej, przygotowane dla "Wiedzy i Życia". A miał wówczas zaledwie dwadzieścia lat.
Tę dość błyskotliwie rozpoczynającą się karierę przerwał wybuch wojny. Z nie do końca jasnych powodów nie brał udziału w wojnie obronnej 1939 r., nie znaczy to jednak, że nie zamierzał walczyć. Przeciwnie, już w połowie października wraz z kolegami założył jedną z pierwszych konspiracyjnych organizacji niepodległościowych PLAN, czyli Polską Ludową Akcję Niepodległościową; współredagował pierwsze numery jej organu prasowego: "Biuletynu Polskiego". Chyba jednak nie do końca miał temperament konspiratora. Już w grudniu tamtego roku podjął próbę ucieczki z okupowanego kraju na Zachód, gdzie - jak założył - miałoby mu się udać wstąpić do którejś z walczących z Niemcami armii. Wiedział, że ucieczka bezpośrednio w kierunku zachodnim nie będzie możliwa z oczywistych powodów; zdecydował, że droga okrężna, przez tereny zajęte przez Rosjan, będzie mniej szczelna - poza tym na wschodzie, a konkretnie we Lwowie, miał swoje kontakty, nawiasem mówiąc, zorganizowane przez Marię Dąbrowską. Niemal nikt też jeszcze wówczas nie przypuszczał, że rosyjska okupacja może być równie mordercza jak niemiecka.
Początkowo pomysł się sprawdzał. Granicę przekroczył bez problemów, równie łatwo dostał się do Białegostoku, a następnie do Lwowa, gdzie poznał osobiście Marię Dąbrowską. Jak zanotował:
"Mieszkała ze Stanisławem Stempowskim u swojej przyjaciółki Stanisławy Blumenfeldowej, kobiety uroczej i inteligentnej, energii przedwojennego Lwowa literackiego. Długa rozmowa z Dąbrowską i Stempowskim była dla mnie balsamem w ówczesnym Lwowie, na sowieckim poligonie +literackim+, który nowa władza stworzyła z zamiarem selekcji ludzi +dyspozycyjnych+, zalęknionych, gotowych lub przynajmniej skłonnych do serwilizmu, zobojętniałych na klęskę wrześniową, zerkających coraz otwarciej ku +Czerwonemu Sztandarowi+ zatkniętemu na +trupie sanacyjnej Polski+".
Ze Lwowa przedostał się do Grodna. W tym mieście zabawił dłużej, usiłując zorganizować sobie przerzut na Litwę, a następnie dalej na północ, zapewne w kierunku Skandynawii.
"Znalazłem wreszcie dzięki pożyczkom dwóch przemytników gotowych do przerzucenia mnie na Litwę. Jeden z nich nazywał się Mickiewicz. Pod takimi auspicjami zaczęła się moja +Droga do Rosji+. Nasza furka wyminęła rogatki Grodna o północy i ujechała zaledwie dziesięć kilometrów. Samochód policyjny dognał ją w pustym polu, gdzie podobne operacje nie zwracały niczyjej uwagi. Mój Mickiewicz był na usługach NKWD" - pisał w opowiadaniu "Godzina cieni". W innym miejscu dopowiadał dalszy ciąg tej historii:
"Dopiero pod koniec października z celi, liczącej dwieście osób, wywołano pięćdziesięciu więźniów na odczytanie wyroków. Szedłem do kancelarii obojętnie, bez śladów podniecenia. Śledztwo w mojej sprawie zakończyło się już dawniej, w więzieniu grodzieńskim; nie zachowałem się na nim wzorowo, o nie! - i do dziś jeszcze podziwiam moich więziennych znajomych, którzy mieli odwagę prowadzić z sowieckimi sędziami śledczymi finezyjną szermierkę dialektyczną, pełną celnych ukłuć i błyskawicznych ripost. Odpowiadałem na pytania krótko i wprost, nie czekając, aż rozgorączkowana wyobraźnia heroiczna podsunie mi na schodach, w drodze powrotnej do celi, dumne wersety z katechizmu męczeństwa polskiego. Jedyne, czego pragnąłem, to spać, spać i jeszcze raz spać. Nie umiem fizycznie opanować dwóch rzeczy: przerwanego snu i pełnego pęcherza. Obie groziły mi jednocześnie, gdy przebudzony wśród nocy siadałem na twardym stołku naprzeciwko sędziego śledczego, zwróciwszy twarz prosto w kierunku żarówki o niesamowitej mocy".
W całym tym nieszczęściu miał i tak sporo szczęścia. Jeśli wierzyć jego wspomnieniom, początkowo z powodu oficerskich butów, które miał na nogach, a także zbieżności brzmienia nazwiska z nazwiskiem pewnego niemieckiego generała, uznano go za "polskiego oficera na usługach niemieckiego wywiadu". Był to jednak zarzut zbyt absurdalny nawet dla sowieckich śledczych i ostatecznie oskarżenie zredukowano do nielegalnego przekroczenia granicy. A konkretnie: "Zamiaru przekroczenia granicy sowiecko-litewskiej, aby prowadzić walkę ze Związkiem Sowieckim". Kiedy zapytał, czy nie dałoby się zmienić w oskarżeniu Związku Sowieckiego na Niemcy, odpowiedziano mu: "To wychodzi na jedno". Zasądzono mu pięć lat łagru.
Początkowo siedział w Witebsku, następnie przez Leningrad trafił do Wołgogradu, do obozu w Jercewie w systemie obozów kargopolskich. To właśnie tam obserwował stopniową degradację ludzkiej natury, pod wpływem nieludzkich warunków prowadzącą go do konkluzji, że człowiek pozostaje ludzki tylko do tego momentu, gdy pozwala mu się po ludzku żyć. Inaczej mówiąc - nie istnieje żadne obiektywne zło, a ocena moralna zawsze zależy wyłącznie od miejsca obserwacji. Ponurą puentą tych rozmyślań jest epilog "Innego świata", w którym - już po uwolnieniu - pewien współwięzień opowiada mu o tym, jak wydał na śmierć czterech towarzyszy, by samemu zachować życie. Prosi Herlinga tylko o to, by powiedział jedno słowo: "Rozumiem".
"Może wymówiłbym bez trudu to jedno słowo nazajutrz po zwolnieniu z obozu. Może Miałem już jednak za sobą trzy lata wolności, trzy lata wędrówek wojennych, udziału w bitwach, normalnych uczuć, miłości, przyjaźni, życzliwości Dni naszego życia nie są podobne do dni naszej śmierci i prawa naszego życia nie są również prawami naszej śmierci. Wróciłem z takim trudem między ludzi i miałbym teraz od nich dobrowolnie uciekać? Nie, nie mogłem wymówić tego słowa" - wspominał, choć w ostatnim zdaniu wyraźnie brakowało innego słowa: "już".