Idą naprzeciwko ciebie. Łapy w kieszeniach. Patrzą ci prosto w oczy. Uważaj! Oni mogą cię błogosławić!
Ściągam agresję
– Ja nie wstydzę się wyciągnąć na ulicy różańca – opowiada Krzysztof Łatwiński. – Paradoksalnie czuję się z nim o wiele silniejszy, uzbrojony w męstwo i odwagę. Wiem, że stoję po stronie mądrości.
– A czy modląc się w hipermarkecie, nie słyszysz w sobie pustego śmiechu demona: „Kim jesteś, szaraczku? Sam z tym swoim różańcem. Zobacz te tysiące ludzi, którzy pędzą w wyścigu promocji i wyprzedaży!” – pytam. – Jasne, że miewam takie myśli, ale staram się je przewalczyć. Nasza skryta modlitwa powoduje czasami, że z ludzi opadają maski. Stają w prawdzie. Jeśli ktoś tłumił agresję – ta agresja często wówczas wybucha. Doświadczyła tego na własnej skórze siostra Emmanuelle ze Wspólnoty Błogosławieństw. Jadąc autobusem, cicho modliła się za pasażerów.
Gdy modliła się za jednego człowieka, ten nagle warknął: „Ktoś cię prosił o modlitwę?”. – Modliłem się kiedyś, jadąc tramwajem – opowiada Krzysiek. – Nagle napadł na mnie agresywnie jakiś człowiek. Zaczął wyzywać jednego pasażera od pedofilów. Gdy stanąłem w jego obronie, wybuchnął jak gejzer: „A to ty też jesteś pedofilem!”. Bardzo upokarzająca sytuacja. Czułem, że ściągam na siebie całą jego narastającą agresję. – Zazwyczaj naszemu patrolowaniu nie towarzyszą jednak duchowe zawirowania – dopowiada Marzena. – Odmawiając Różaniec, czuję się bardzo bezpiecznie, ukryta pod płaszczem Maryi.
Babcia z krzesłami
Marcina Modrzyńskiego poznałem, gdy drałował przed rokiem pieszo do Rybna, zdany wyłącznie na Bożą opatrzność. I jeszcze (co za bezczelność!) prosząc ludzi o nocleg, nie przyznawał się, że jest diakonem. Dziś jest neoprezbiterem. On też rusza w miasta Wielkopolski. – Zawsze, gdy trafiam na nowe miejsce, mam jedną prośbę do Jezusa: „Pokaż mi, po co mnie tu przyprowadziłeś. Ukaż mi pragnienie Twego serca wobec tych ludzi”. Kiedyś w czasie wieczornej modlitwy usłyszałem: „Idź w miasto, weź różaniec i błogosław napotkanych ludzi”. Wydało mi się to niedorzecznością i zostałem w domu.
Następnego ranka usłyszałem w Ewangelii: „Piotrze, wypłyń na głębię”. Pan Bóg dopadł mnie przez słowo. Wypłynąłem. To znaczy ruszyłem na ulice Słupcy. Po to, by błogosławić. Biłem się z myślami: „Panie, czy będę widział jakieś owoce tej modlitwy, czy nie?”. Po jakimś kwadransie zrobiło mi się głupio i dałem spokój: „Panie Jezu, jeśli to jest od Ciebie, to ja nie muszę widzieć żadnych owoców, Tobie je oddaję”. I wówczas przyszedł ogromny pokój. Skończyłem wypowiadać te słowa, patrzę, a tu przede mną maszeruje pochylona kobiecina, dźwigając dwa ciężkie krzesła. – Może pani pomóc? – Ano z chęcią, panie, niosę je do koleżanki.
Już rąk nie czuję – odparowała. Wziąłem te krzesła i maszerujemy przez miasto. Idziemy i idziemy, po drodze gadu-gadu. – Ciężkie czasy, panie, roboty ni ma. A pan gdzie robi? – A jestem księdzem w sąsiedniej parafii. – O jeny, księdza spotkałam! – zamurowało ją. Wchodzimy do domu jej koleżanki, a ona od progu krzyczy: „Renia, momy kolinde w środku roku!”. Zaczęliśmy się śmiać. Tego wieczora długo rozmawialiśmy. Opowiadałem im o Bożej miłości. Wiedziałem, że miałem tu trafić.
To był dowód na moją niewiarę. Miały sporo pytań dotyczących wiary, długo modliliśmy się. Bardzo potrzebowały tej rozmowy. Mam z tą rodzinką kontakt do dzisiaj. Niedawno przywiozłem im ikonę Matki Bożej. Jestem dziś wikarym w Gnieźnie. Ruszam na wieczorne spacery na osiedla. Idę i modlę się. Ostatnio stanąłem między blokami, spojrzałem w oświetlone okna i zakłuło mnie serce. Pomyślałem: „Jezu, kto im opowie o Twojej wielkiej miłości?”. I wówczas, tkwiąc samotnie jak pionek na blokowisku, poczułem ból serca Jezusowego. Dziś idąc na ulice Gniezna, noszę go w sobie. Ból serca stęsknionego Boga.
Marcin Jakimowicz