O mundialu, działaczach katolickich i traceniu czasu z dominikaninem Pawłem Gużyńskim rozmawia Marcin Jakimowicz.
Marcin Jakimowicz: Miewa Ojciec czasem takie sny: Ostatnia minuta finałowego meczu mundialu. Paweł Gużyński podbiega do piłki i…
O. Paweł Gużyński: – Nie, takich snów nie miewam. Może dlatego, że zbyt rzadko śnię? Ale po tym, jak 4 lata temu świętowałem we Włoszech zdobycie mistrzostwa, miewałem różne błękitne reminiscencje…
Pytam, bo dominikanie z chlubą opowiadają: mamy faceta, który był prawdziwym piłkarzem.
– To prawda. Gra w Elanie Toruń zajęła 12 lat mojego życia. Był to czas szkoły charakteru. W głębokiej komunie nie istniał taki wachlarz możliwości dla młodych jak dziś. Piłka była niezłą odskocznią. Dawała poczucie przynależności, celu. Etos sportu wyglądał zupełnie inaczej. Mnie ukształtowały takie postawy jak Włodzimierza Lubańskiego, który przeskakuje nad bramkarzem Danii, nie strzelając bramki, i dostaje za to nagrodę Fair Play. Takim piłkarzem chciało się zostać. Wszystkie te wybryki, jak Henry z bramką strzeloną ręką czy Ribéry spotykający się z nieletnią prostytutką to jednak jest inny świat. Bardzo mi brakuje tamtego świata twardej walki prawdziwych mężczyzn, którzy rywalizują, szanując zasady.
Siedział Ojciec wśród telewizyjnych ekspertów, komentujących mecz Włochy–Słowacja. Nie dostawał ojciec SMS-ów w stylu: To teraz kler zabrał się za komentowanie futbolu?
– Nie, choć tego się obawiałem…
Nie było pokusy, by do studia pójść bez habitu?
– Nie. To w ogóle nie wchodziło w rachubę. Komórka, rzecz jasna, pękała w szwach od SMS-ów, ale wszystkie – o dziwo – były bardzo sympatyczne. W SMS-ach od znajomych i mejlach od tych, którzy mnie nie znali, przewijała się jedna myśl: ojciec wydał się tak ludzki, bliski. My, księża, mamy zły PR, jesteśmy postrzegani jako faceci oderwani od rzeczywistości. Wystarczy, że w telewizorze wystąpi ksiądz i powie po ludzku kilka rzeczy kompatybilnych z emocjami ludzi, a wszystko się zmienia. Ludzie mają pragnienie bliskości. A księża grzeszą zamykaniem się w jakiejś subkulturze księżowskiej, która zbyt oddziela ich od ludzi. Nie chodzi o to, by ksiądz się spospolitował, ale o to, by dawał sygnały, że jest człowiekiem z krwi i kości i podobnie jak inni przeżywa mnóstwo rzeczy…
Komentator po pamiętnym meczu Polski z Austrią zawołał: „Bóg był z nami. Ale tylko w pierwszej połowie”. Czyli wtedy, gdy było jeszcze sielsko i anielsko.
– Ja pokazałbym to na jeszcze mocniejszym przykładzie. Gdy polskie wojska szły przeciw ruskim, to każdy z oddziałów miał swoją Matkę Bożą na sztandarach. Taka jest, niestety, naturalna skłonność ludzkiej religijności. Ale to jest pogaństwo. Sprowadzamy Pana Boga do postaci kogoś, kto zabezpiecza nasze interesy. Jeśli przeżywamy sukces, mamy pewność, że On jest z nami, jeśli upadamy, to musiał widocznie nas opuścić. Patrząc z perspektywy dominikańskiej, mogę się pokusić o stwierdzenie, że przeciętny katolik zbyt mało używa rozumu. Tam gdzie wiara nie jest rozświetlana przez refleksję, takie uproszczenia zawsze będą się zagnieżdżały.
Prowincjał waszego bratniego zakonu jezuita o. Wojciech Ziółek mówi wprost: „Nawrócenia są tylko z przymusu. Jak masz nóż na gardle, to trudno pokręcić głową i powiedzieć »Nie«, bo sam sobie poderżniesz gardło”. Zgadza się z tym Ojciec?
– Wszystkie sytuacje graniczne są jednymi z chwil „sprzyjających” nawróceniu. Ale większość nie działa zbyt długo. Vide: tragedia w Smoleńsku. To wstrząśnie ludźmi na 3, 4 dni, a potem jest powrót do tego, co było. To się mocno przerabia w konfesjonale, kiedy ludzie przychodzą „z okazji”: ślubu, chrztu, pogrzebu, i te spowiedzi nic nie wnoszą. Są pustym rytuałem na przykład „przy okazji” ubierania choinki po to, by zapewnić ludziom dobre samopoczucie. Potem ich życie nie ma zbyt wiele wspólnego z chrześcijaństwem. Sytuacje graniczne są świetną okazją ku nawróceniu, ale nie są jakąś uprzywilejowaną sferą życia duchowego. Ta jest zawsze na poziomie „metanoite” czyli „zmieniajcie swoje myślenie”.
Pomału, dzień po dniu?
– Jasne. To żmudny proces. Zmiana myślenia nie może być wymuszona przez okoliczności. One mijają i wracamy do starego życia.
Czy to musi tak strasznie długo trwać? My, pokolenie ADHD, chcemy widzieć efekt. A tu Ojciec opowiada o „modlitwie Jezusowej”, którą mistrzowie nakazywali na dzień dobry odmawiać adeptom 4 tys. razy dziennie…
– Żyjemy dziś szybko i umieramy szybko, jednak – jak śpiewał Kaczmarski – nieważne, ile czasu się nad czymś trawi, ale z jakim skutkiem. Ludzie szukający szybkich efektów, równie szybko się rozczarują. Znam mnóstwo podobnych historii, gdzie ludzie zaczynali w Kościele, ale im było za wolno i za nudno, więc przeskakiwali na jakieś inne „kwiatki”. Tam oczywiście nieźle się poparzyli i potem wracali z podkulonym ogonem, mówiąc: No, teraz to już wiemy. A ja im odpowiadałem: Od kilku tysięcy lat wiadomo, że tak to działa. Wystarczy uruchomić rozum.