O mundialu, działaczach katolickich i traceniu czasu z dominikaninem Pawłem Gużyńskim rozmawia Marcin Jakimowicz.
Spowiedzi po tragedii smoleńskiej miały „krótkie nóżki”?
– Większość była tylko i wyłącznie pod wpływem emocji. Czwartego dnia po tragedii dałem wyraz memu zniesmaczeniu wobec tego, co działo się w mediach. To podsycanie emocji, atmosfery żałoby, ta opowieść, że nigdy już nie będziemy tacy sami, że społeczeństwo dojrzało, to była jazda tak płytka, że daj Boże zdrowie. Wiara nie może rozwinąć się jedynie w obszarze emocji!
I dlatego ucieka Ojciec w jałową „modlitwę Jezusową”? Gdy zaczęliśmy we wspólnocie odmawiać Różaniec, połowa ludzi odeszła. Wiało nudą…
– Ja już jestem za stary wróbel, by nabierać się na szybkie numery i duchowe „fast foody”. Widziałem już na studentacie, jak bracia przerzucali się z Małej Tereski na Taizé, potem na ruch charyzmatyczny. Przedziwne to było. Już wtedy mocno się z nimi kłóciłem. Nawrócenie jest procesem, potrzebuje sporo czasu. Nie boję się tracić czasu na bardzo proste przebywanie z Panem Bogiem. Każda dłuższa perspektywa pokazuje, że taka wierność zmienia radykalnie pogląd na rzeczywistość. Człowiek przestaje się spieszyć i szukać szybkich efektów. Modlitwa Jezusowa to forma chrześcijańskiej medytacji. Już widzę zdziwione miny tych, którym to słowo kojarzy się jedynie ze wschodem, z buddyzmem, zen. To stereotyp. To tradycja narodzona w II, III wieku, która trwała nieustannie do wieku XVII. To bardzo prosta praktyka, w której istotne są 3 elementy: milczenie, bezruch i uwaga. Wprowadzamy w stan milczenia wszystkie zmysły, ciało, umysł, fundujemy sobie totalną ciszę tych sfer, w których jest najwięcej hałasu. I nie robimy nic innego, tylko przyzywamy najświętsze Imię Jezus. Napełniamy się nim. To przepiękna forma nieustannego kontaktu z samym Jezusem.
Ta modlitwa uczy stawania w cieniu. Tymczasem jeden z Ojca współbraci tuż przed odejściem z zakonu rzucił: Po co służyć instytucji, która i tak cię nie doceni?
– Mnie osobiście takie konstatacje przy odejściach zaskakują. Przechodziliśmy tę samą formację i nikt nigdy nie robił sobie złudzeń. Wiedzieliśmy, czym pachnie posłuszeństwo. Więc skąd te szopki?
Stąd, że nikt nie chce być niedoceniony. Tym bardziej że jesteście zakonem idoli.
– To prawda, ale jeśli trwamy w przestrzeni modlitwy Jezusowej, to ona bardzo oczyszcza nasze motywacje. Ja mówię (myślę, że nie jedynie na poziomie pobożnych deklaracji): jak mnie prowincjał pośle do czyszczenia butów, to będę czyścił buty. Nie robię już notatek: kto, gdzie i za co mnie pochwalił. W każdej pracy mogę znaleźć swoje miejsce. To jest klucz. A szukanie docenienia, satysfakcji, te guziki czerwone na księżowskich sutannach, z których ludzie tak kpią, to ślepa uliczka.
Jak często Ojciec medytuje nad słowami: „Jezu Chryste zmiłuj się nade mną, grzesznikiem?”
– Staram się codziennie przez pół godziny. Rano albo wieczorem. Modlę się nawet, gdy jestem w podróży. Mam na nadgarstku czotkę (sznur modlitewny). Biorę ją do ręki i przypominam sobie: dobra, teraz się wyłączamy i zajmujemy tym, co trzeba.
I ludzie nie patrzą na Ojca jak na idiotę?
– A patrzą. Ale najczęściej myślą, że to jakaś forma apaszki.
Ta modlitwa ma wejść w krew? Znajomy paulin jechał kiedyś samochodem i modlił się, powtarzając: „Jezusie, synu Boga, zmiłuj się nade mną”. Gdy skręcał na stację benzynową, jakiś koleś zajechał mu drogę. Zakonnik otwarł szybę i chcąc ochrzanić człowieka, ryknął na cały głos: „Jezusie, synu Boga”… Zrobiło mu się głupio...
– To, co popularnie nazywamy „wejściem w krew”, jest skupieniem umysłu. Modlitwa Jezusowa jest świetnym antidotum na spsychologizowanie współczesnej religijności. Trzeba tylko uzbroić się w cierpliwość. My myślimy, że życie duchowe jest zbiorem cudów, którymi Pan Bóg nas od czasu do czasu zaskakuje. Nie doceniamy tego, co mistycy nazywali mistyką dnia codziennego.
„Stanem wiecznego poniedziałku”, gdy człowiekowi nie chce się wstać do roboty?
– Tak! Codzienności, w której nie oczekujemy ekstraobjawienia, tylko mozolnie wykuwamy rzeczywistość. Używając języka św. Teresy: jedna dusza, która przylgnie do Boga, znaczy dla zbawienia świata tysiąckroć więcej niż akcje duszpasterskie. Ja na zbitek słów „akcja katolicka” dostaję gęsiej skórki. My, Polacy, jesteśmy działaczami katolickimi (co za słowo!), lubimy spektakularność. Jak Polska długa i szeroka chlubimy się dewizą „Polonia semper fidelis”, ale nie mieliśmy nigdy tradycji życia kontemplacyjnego, zastępu mistyków. Często jedziemy na emocjach, szukamy efektu, nie jesteśmy cierpliwi w żmudnej do bólu codziennej harówce. To nie jest nasza cecha. I za Chiny nie chcemy tego zmienić.
Czas na medytację trzeba wykraść?
– Nie. Trzeba zaplanować z góry. To kwestia decyzji. Jeśli decydujesz się na takie spotkanie z Jezusem, to musisz mieć dla Niego czas. To kwestia systematyczności. Chodzi o decyzję, z której realizacji zwania mnie tylko akt zgonu. Jestem zawsze.
Nawet gdy słyszę, że jest 12. niedziela zwykła, 13. niedziela zwykła?
– …i nic kompletnie się nie dzieje…
Bywały chwile, gdy słyszał ojciec w sercu: Pawle, jestem…
– Będę konsekwentny: ja nie zwracam uwagi na to, co wówczas czuję. Ja nie czułem – ja to wiedziałem. Modlitwa Jezusowa to praca na poziomie umysłu, gdy człowiek nie czuje, ale wie.
I naprawdę nie potrzebuje Ojciec od czasu do czasu emocjonalnego kopa?
– Emocji oczekuję, gdy oglądam mundial. Ale w życiu duchowym jest inaczej. Zapominamy o doświadczeniu Faustyny. Gdy na pewien czas „znikł” jej z oczu Jezus, a później znów powrócił, to wyskoczyła na niego „z pyskiem”: Gdzie byłeś? Czy Ty wiesz, co ja czułam? A Jezus rzekł krótko: Gdyby mnie przy tobie nie było, nie przeżyłabyś ani minuty.
Paweł Gużyński ur. 1968 r., dominikanin, były piłkarz Elany Toruń, wieloletni duszpasterz akademicki w Poznaniu i Rzeszowie, liturgista, znany z telewizyjnego programu „Rozmównica” (Religia TV). Mieszka w Łodzi.