„Szawle, Szawle, dlaczego Mnie prześladujesz?” – ta skarga Jezusa wraca w tym miejscu ze zdwojoną siłą. Góra Krzyży krzyczy. I przypomina o wierności, której nie były w stanie zmieść z powierzchni ziemi nawet buldożery.
Zniszczyć!
Władze carskie, a potem sowieckie nie tolerowały stawiania coraz to nowych krzyży, a mimo to las krucyfiksów wciąż się rozrastał. Po upadku powstania listopadowego zakazano stawiania krzyży na grobach powstańców. Gdy zaczęła się zsyłka na Syberię, a najbliżsi nie mieli wiadomości o losach zaginionych, zamiast nagrobków stawiali krzyże. Jako pierwszy nakaz zniszczenia góry krucyfiksów wydał gubernator Murawiew, nie bez powodu zwany „Wieszatielem”.
Nikt nie był w stanie zniszczyć tego miejsca. Sowieci w latach 1944–1990 wielokrotnie próbowali zdewastować las krzyży i wymazać go ze zbiorowej pamięci. Używali nie tylko siekier czy pił, ale w 1961 r. nawet buldożerów. Na pole wjechały maszyny, ale wiara i opór Litwinów sprawiły, że góra przetrwała. Nie zapominajmy, że jesteśmy na terenach byłej republiki sowieckiej.
W roku wybuchu II wojny stało tu już 400 dużych i około 800 mniejszych krzyży. 4 kwietnia 1961 r. „niezidentyfikowani sprawcy” powyrywali z ziemi 5000 krucyfiksów. Tego dnia milicja szczelnym kordonem obstawiła wzgórze.
W 1973 r. znów w ruch poszły buldożery i spychacze. Na rok przed wyborem Jana Pawła II na Stolicę Apostolską na niewielkiej rzeczce chciano postawić tamę, by spiętrzona woda zalała niewysokie przecież wzgórze. Litwini zareagowali tak solidarnym protestem, że komuniści zrezygnowali z tego pomysłu. Jednym z najważniejszych wydarzeń był Marsz Niepodległości i Nadziei w czerwcu 1990 r., w rocznicę wywiezienia na Syberię tysięcy litewskich rodzin. Kilkadziesiąt tysięcy pątników wbiło wówczas w tę twardą ziemię przyniesione ze sobą krzyże.
Sam na sam
Jasny parny wieczór. Wciąż sporo turystów. Mieszają się języki. Trudno znaleźć chwilę wytchnienia. Góra Krzyży administrowana przez państwo litewskie ma przede wszystkim charakter turystyczny.
Ciszę znajduję w pobliskim klasztorze franciszkanów. Piękna nowoczesna bryła z oszklonym prezbiterium, przez które widać skąpane w zieleni krucyfiksy. Jeden sędziwy zakonnik, nie zważając na rzekę turystów przepływającą za jego plecami i wielobarwny, pstrykający zdjęcia tłum, adoruje Najświętszy Sakrament. Zastygł w ciszy. Sam na sam z Tym, który przed wiekami powiedział z krzyża do założyciela jego zgromadzenia: „Franciszku, idź, odbuduj mój Kościół”.
Żar znów zaczyna lać się z nieba, a ja, będąc w gęstym lesie krzyży, nie mogę znaleźć cienia. Krzyż – miejsce zmagania – nie jest po to, by sobie odpocząć. To ważna lekcja.
Wracając, ostatni raz spoglądam na niewielkie wzgórze pokryte krzyżami. Z daleka naprawdę wygląda niewinnie, mało atrakcyjnie. Droga krzyża fascynuje dopiero w momencie, gdy człowiek decyduje się na nią wkroczyć.
Marcin Jakimowicz; GN 27/2019