Jezus Chrystus zmartwychwstały, żywy, jest teraz w Bangkoku, jest On widoczny w miłości i jedności braci z małej wspólnoty na końcu świata.
Ze wspólnoty, która po 30 latach drogi neokatechumenalnej, liczy niespełna 30 braci i jest w prekatechumenacie. Wspólnoty, której po ludzku myśląc nigdy tam, gdzie jest, być nie powinno, na ziemi ogniem wypalonej, na ziemi suchej i zniszczonej, gdzie rodzina został zniszczona, gdzie w co drugim sklepie spotyka się transwestytę. A jednak ta wspólnota żyje, jest i co więcej wydaje życiodajne owoce, słodkie i miłe Panu, bo jest głęboko zakorzeniona (wspólnota) w źródło życia w naszego Jedynego Boga Pan Jezusa Chrystusa, wspólnota, którą opiekuje się Maryja Matka Kościoła.
Jesteśmy trzeci dzień w Bangkoku (tak jesteśmy dzisiaj, to nie mail sprzed 5 lat, gdy byliśmy na misji rodzin w Bangkoku). Gdy dzisiaj rano wstałem, nic nie zapowiadało, że spotkam Zmartwychwstałego Jezusa Chrystusa, doświadczałem mojego krzyża. Stojąc na balkonie na wysokości 34 piętra, paliłem papierosa i podziwiałem, a w zasadzie lepiej użyć słowa patrzyłem, na panoramę Bangkoku i zastanawiałem się, jak mogliśmy tutaj spędzić 5 lat życia. Od naszego wyjazdu Bangkok się jeszcze rozrósł, jest to 20 milionowy Babilon, w którym jest gorąco jak w piekle, parno jak w saunie i wszystko jest na odwrót niż w Warszawie, drzwi otwierają się w drugą stronę, łyżki używa się do krojenia, schody są za małe, gdy ktoś mówi do Ciebie „tak” to wcale nie znaczy „tak”, ale często znaczy „nie” …, co tu dużo pisać, zupełnie inny świat. Nie ważne, gdzie jestem, zawsze jest ze mną mój krzyż, lęk przed odrzuceniem i samotnością.
Na wakacje przyjechaliśmy do Tajlandii z kilku powodów, ponieważ moja żona Dorota dostała propozycję pracy na uniwersytecie, ponieważ chcieliśmy dzieciom przypomnieć, gdzie dorastały, ponieważ tęskniliśmy za tajskim jedzeniem (tajowie większość czasu rozmawiają o jedzeniu i większość reklam jest o jedzeniu), ale przede wszystkim ponieważ tęskniliśmy za wspólnotą, której czuję się częścią.
Wieczorem pojechaliśmy na Eucharystię i ja osobiście przeżyłem paschę, przejście Pan, który mnie dotknął, wzruszył, przemienił kamienne serce w żywe, dał żal za grzechy, łzy lały się jak deszcz w Tajlandii w porę deszczową, przez godzinę i obficie, potem przyszło przebaczenie, miłość, pozwolił zasmakować jakże słodkiego krzyża, o którym pisze św. Paweł. Krzyża, do którego, kiedy się przylgnie i przed nim przestaje uciekać, kiedy otworzę się na ludzi i mimo lęku przed odrzuceniem tego strachu przed śmiercią emocjonalną, duchową czy w końcu fizyczną, właśnie tam spotkam Chrystusa. Teraz moje serce znów zaczęło bić i krzyczeć: Jezus Chrystus naprawdę Zmartwychwstał, całe ciało, umysł i duch wyrywały się, by iść i głosić tą dobrą nowinę (kaw dii), o której mówiła dzisiejsza ewangelia, błogosławić Boga za to wszystko, co robi w moim życiu. Chrystus jest tym, który bierze na Ciebie wszystkie moje i Twoje grzechy i to nie są tylko słowa, to nie jest tylko coś, co się wydarzy lub wydarzyło, to dzieje się cały czas.
Witaj, dobry krzyżu, weź mnie przyprowadź do ludzi i zwróć mnie Chrystusowi, Mistrzowi mojemu, który zawisł na tobie, bym mógł kochać ludzi.
Witaj, chwalebny krzyżu, weź mnie do ludzi i pozwól mi widzieć w drugim Chrystusa, który został przybity do krzyża. I naucz mnie kochać Chrystusa w tych ludziach.
Pozwól bym był jak dobry łotr, który poznał słodycz krzyża i jest z Tobą na wieki wieków.
Janusz