Na domowym zegarze wybiła godzina siódma, gdy Pier Giorgio przestał oddychać. Śmierć nie zmieniła piękna jego twarzy. Pokojówka państwa Frassatich zapisała w kalendarzu: "Siódma rano. Niepowetowana strata. Biedny pan Giorgio. Był święty i Bóg chciał go mieć u siebie".
Wszyscy do trumny
Pier Giorgio Frassati zmarł 4 lipca 1925 roku w Turynie po kilku dniach cierpień spowodowanych chorobą Heine-Medina. Miał 24 lata. Zwykle śmierć kończy ziemską historię człowieka, chyba że zmarły nosił w sobie jakąś tajemnicę, która nie umiera. Pier Giorgio potrafił pięknie żyć. To sztuka upragniona przez wszystkich, ale osiągana tylko przez nielicznych. Jeżeli zatem pojawiał się ktoś, kto w sztuce pięknego życia dochodził do mistrzostwa, musiał wywołać poruszenie. Wieść o śmierci młodego Frassatiego błyskawicznie rozniosła się po mieście, a za pośrednictwem gazet po całych Włoszech. Pewne znaczenie miał fakt, że zmarły był synem wpływowego człowieka. Alfredo Frassati, ojciec Piera Giorgia, był swego czasu najmłodszym senatorem Zjednoczonego Królestwa Włoskiego, a jednocześnie właścicielem i redaktorem wychodzącego do dzisiaj dziennika „La Stampa”.
W najmniejszym jednak stopniu nie zabiegał o rozgłos wokół śmierci swojego syna. To nie wysoka pozycja społeczna rodziny Frassatich, ale doskonałość w sztuce pięknego życia ściągnęła do trumny Piera Giorgia nieprzeliczone tłumy. Na pogrzeb przyszedł prawie cały Turyn: dostojnicy państwowi i studenci, młodzi i starzy, mężczyźni i kobiety, znajomi i nieznajomi, bogaci i biedni - przede wszystkim ci z przedmieść, którzy zaznali wiele dobroci od Giorgia. Jedni płakali, inni się modlili, ktoś nie chciał stracić miejsca w pobliżu trumny. Tylko ojciec ze zdumieniem przecierał oczy i pytał samego siebie, kim był jego syn.
Człowiek lawina
Na dużym stole w biurze Stowarzyszenia bł. Piera Giorgia w Rzymie leżą czarno-białe fotografie z rodzinnego archiwum Frassatich. Na prawie każdym jasna twarz czarnowłosego młodzieńca.
- To lubię najbardziej - mówi Wanda Gawrońska, siostrzenica Błogosławionego, wyjmując ze sterty jedno zdjęcie. - Najlepiej pokazuje, jakim człowiekiem był Pier Giorgio. Tylko on umiał tak cieszyć się życiem - dodaje. Na zdjęciu widać grupę młodzieńców, wszyscy roześmiani i radośni. Jednak wzrok biegnie do jednego. To właśnie Pier Giorgio. Z jego twarzy, z całej jego sylwetki tryska życie. Nie na darmo powiedziano o nim, że był lawiną życia. Pociągał za sobą ludzi, których spotykał. Nigdy nie brakowało mu przyjaciół.
W liście do siostry Luciany napisał: „Pytasz, czy jestem wesół? A jakże mógłbym nim nie być, póki wiara daje mi siły? Zawsze wesół. Smutek powinien być wygnany z dusz katolików. Cierpienie nie jest smutkiem, który jest najgorszą ze wszystkich chorób. Ta choroba wynika zawsze z niewiary”.
- To również jest niezwykłe zdjęcie - opowiada Wanda Gawrońska. - Zostało zrobione w czasie ostatniej wspinaczki Piera Giorgia na alpejski szczyt Le Lunelle niespełna miesiąc przed jego śmiercią. Na tym zdjęciu przyszły Błogosławiony napisał dwa słowa: „Verso l’alto”, czyli „Ku górze”.
Pier Giorgio od dziecka lubił chodzić po górach. Więcej, on kochał góry. Tej miłości nauczyła go mama. Z Pollone, jego rodzinnej miejscowości, było niedaleko w Alpy. „Z każdym dniem - pisał w jednym z listów - coraz bardziej kocham góry, i chciałbym, o ile studia mi na to pozwolą, spędzać w górach całe dnie i w tym czystym powietrzu kontemplować wielkość Stwórcy”.
Zobacz galerię z Górskiego Biegu Frassatiego, który zorganizował "Gość Niedzielny" i "Radio eM"
Ks. Marek Gancarczyk