Wstajesz rano i wiedząc, że nosisz w sobie jedynie ciemność, musisz podejść do 430 pacjentów – opowiada ks. Krzysztof. – Odchodzą rozpromienieni, przytuleni, dowartościowani, a ty wracasz do mroku. Dlaczego koniecznie trzeba modlić się za kapłanów?
Nie chcę się obudzić
– Nigdy nie myślałem o samobójstwie, ale wiele razy marzyłem o tym, by się nie obudzić – dopowiada ks. Krzysztof (przez lata kapelan w szpitalu w dużym mieście). – To normalne w depresji. Wstajesz rano i wiedząc, że nosisz w sobie jedynie ciemność, musisz podejść do 430 pacjentów. I najdziwniejsze jest to, że oni odchodzą po spotkaniu z tobą rozpromienieni, przytuleni, dowartościowani. A ty wracasz do mroku.
Terapia nie ułatwiała zadania. Maski opadały, dowiadywałem się o sobie coraz mroczniejszych rzeczy i było mi coraz trudniej. Mnóstwo energii kosztowało mnie to, by utrzymać się w ryzach i normalnie funkcjonować. Byłem w rozsypce. Coraz częściej zamykałem się w pokoju. Po pół roku wiedziałem, że muszę wybrać: albo bolesna terapia, albo szpital. Moja posługa zaczęła mnie coraz więcej kosztować. Historie ludzi zaczęły mnie wciągać, psychicznie angażować. Wizyty przestały być anonimowe. Rodziła się więź między mną a pacjentami. Współodczuwanie. Byłem w stanie popatrzyć na twarz człowieka i wiedziałem, co czuje. To normalne w depresji. Nadwrażliwość. Oj, nie ułatwia to życia.
Personel był zadowolony. Lekarze mówili, że dzięki moim relacjom z pacjentami nie muszą wołać do nich psychologa. Otwierali się przede mną niewierzący. Przez lata w tym wielkim szpitalu nie słyszałem słowa agresji czy szyderstwa. Ludzie potrzebowali człowieka, a ja im to dawałem.
Przerwałem terapię. Próbowałem sam ogarnąć rzeczywistość. Rosła samotność. Odcinałem się coraz bardziej od ludzi. Tłumiłem ból, budowałem mur, by znaleźć jakieś bezpieczne schronienie. W okolicach Bożego Narodzenia po drugim roku mojej posługi w szpitalu jeden z lekarzy zauważył, że coś jest ze mną nie tak. Jak się okazało, sam przeszedł podobną drogę. Umówił mnie z psychiatrą, a ja byłem w takim stanie, że poszedłem bez szemrania.
Zmiażdżony
Choroba uderzyła z ogromną mocą. Wszystko bolało. Każde dotknięcie cierpienia coraz bardziej mnie miażdżyło. Pacjenci dziękowali, bo odczuwali ulgę, ja umierałem. Przy psychiatrze po raz pierwszy poczułem, że nie muszę udawać, grać kogoś innego. Miałem już dość rad „życzliwych”: „Zrób z sobą coś! Ogarnij się! Weź tego byka za rogi”. Gdy zaczynałem terapię, nie wierzyłem, że świat może mi się podobać, że może mi się chcieć żyć. Bóg to zmienił. Po półtora roku miałem już konkretny plan, jak być szczęśliwym. Chcę żyć na serio.
W szpitalu co kilka dni zderzasz się ze śmiercią, z przerażeniem ludzi, którzy słyszą lekarskie diagnozy. To jeden z najtrudniejszych aspektów posługi. Traktowałem pacjentów jak „swoich”, żegnałem się z nimi jak z rodziną. Nasze dusze się zetknęły, nieśliśmy razem swe ciężary. Najgorsze było to, że nie miałem czasu, by przeżyć po nich żałobę. Śmierć za śmiercią. Nie miałem czasu, by popłakać, by z tym „pobyć”. Teraz mam na to czas. Mam nazwiska tych, którzy odeszli, i mogę się za nich pomodlić.
Cuda
Widziałem, jak Bóg działa przez moje ręce. Naprawdę widziałem Go w działaniu. Na przykład gdy wychodziłem do ludzi z Najświętszym Sakramentem. Wracałem do domu i… odczuwałem rozczarowanie. „Dlaczego u mnie nie reagujesz? Czy jesteś taki sam jak ci wszyscy ludzie?”. Moja modlitwa przez ostatnie lata to był jeden wielki ryk. To właściwe stanom depresyjnym. Widziałem to wielokrotnie u pacjentów. Nie wątpili w to, że Bóg istnieje. Wątpili w Jego dobroć.
Często w mroku wracałem do dwóch momentów, gdy odczułem Jego obecność. Pierwszy raz, gdy byłem diakonem. Na rekolekcjach moi koledzy zaczęli się za mnie modlić. Nie wiedziałem o tym. Klęczałem, a oni stali za mną. Miałem wtedy doświadczenie, że podszedł do mnie sam Jezus. W ogromnej jasności. Widziałem jedynie Jego dłonie. Miałem wrażenie, że zabrał mi jakiś ciężar z głowy. Drugi raz odczułem Jego obecność w czasie największego ataku depresji, gdy błagałem Boga, by się nie obudzić. Zaprzyjaźniłem się z Janem XXIII. Stał się dla mnie wzorem. W czasie tej szarpaniny miałem wrażenie, że ten święty papież przyszedł do mnie i położył mi rękę na głowie. Od razu się uspokoiłem. Ból przestał na chwilę istnieć.
Wiara jest decyzją. Wierzę w ciemno. Proszę: „Panie, poślij swojego Ducha”, i nie muszę widzieć owoców. Skoro to obiecał, to zrobi. Wierzę, bo On tak powiedział, a nie dlatego, że widzę.
Wiem, że są ludzie, którzy za mnie się modlą, i bardzo im za to dziękuję. Nauczyłem się dziękować Bogu za depresję. Gdyby nie ona, nie byłbym kapelanem w szpitalu czy takim spowiednikiem, jakim jestem teraz. Nie byłbym tak blisko ludzi.
Nieprawdopodobne
Bardzo potrzebują naszej modlitwy. Dotknęły mnie słowa ks. prof. Tomasza Szałandy, który przed miesiącem powiedział w rozmowie z „Gościem”: „Dopóki będziemy się modlić o powołania z takim zaangażowaniem jak w modlitwie wiernych »za Kościół« (czyli dla większości za »nie-wiadomo-co«), to odpowiedź Pana za szybko nie nastąpi. A będziemy tak lajtowo prosić w tej sprawie Boga, póki nam się trzewia nie zaczną przewracać na widok biedy ciała i ducha naszych bliźnich”.
Wiele moglibyśmy się nauczyć od włoskich wieśniaczek z Lu – ukrytej wśród szachownicy pól mieściny leżącej między Turynem (do stadionu Juventusu 93 km) i Mediolanem (109 km). Gdy ks. Alessandro Canora w 1881 r. został proboszczem parafii, zaproponował: „Co wtorek módlmy się o powołania z naszej parafii”. W mieścinie w Piemoncie (dziś zamieszkuje ją ponad tysiąc osób) ruszył szturm do nieba. Pobożne specjalistki od wyrabiania spaghetti przyjmowały w tej intencji raz w miesiącu Komunię św. Prosiły: „Spraw, Jezu, by jedno z naszych dzieci zostało kapłanem. Pragnęłabym bardzo dostąpić tej łaski, bym mogła Ci, o Jezu, ofiarować świętego kapłana!”. Z jednego miasteczka wyszły… 323 powołania do życia konsekrowanego – 152 kapłanów (wśród nich beatyfikowany przez Jana Pawła II salezjanin Filip Rinaldi) i aż 171 zakonnic.
Marcin Jakimowicz