Z ks. Łukaszem Skołudem MSF o wolności wyboru, półgodzinie na tlen i wierze rozmawia Barbara Gruszka-Zych.
Barbara Gruszka-Zych: Skończył Ksiądz technikum mechaniczne. A z czego pisze Ksiądz doktorat?
Ks. Łukasz Skołud: Z teologii duchowości. Tata najpierw był górnikiem, potem założył własną firmę, miałem zamiar z bratem kontynuować rodzinny interes. Chodziłem do męskiej klasy, trudnej pod względem wychowawczym. Z tamtych czasów zostały mi w uchu dwie dziurki po kolczykach. Jeździłem na mecze Górnika Zabrze, bo to była moja drużyna, trenowałem sztuki walki, lubiłem dyskoteki do rana. To było takie młodzieńcze, rozrywkowe życie, ale nie jakieś tam po bandzie.
I skąd się wziął w nim Pan Jezus?
W 2000 r. pojechałem na Światowe Dni Młodzieży do Rzymu. Trafiłem na grupę odpowiadającą moim klimatom, takiej wielkiej oazy tam nie było. Braliśmy udział w spotkaniach z papieżem, ale większość dnia spędzaliśmy nad morzem. Na koniec pobytu mieliśmy wszyscy przejść przez Drzwi Święte w bazylice św. Piotra, żeby uzyskać odpust milenijny. To, co się tam wydarzyło, nadal jest dla mnie tajemnicą, choć dziś już mówię o tym ze swobodą. Chciałem uwiecznić chwilę przejścia przez Drzwi Święte, więc poprosiłem koleżankę o zdjęcie. Umówiliśmy się, że się wtedy odwrócę. Ale nie zrobiłem tego, bo przechodząc przez drzwi, nagle usłyszałem wewnętrzny głos: „Ty będziesz księdzem”. Wiedziałem, że nikt z ludzi mi tego nie powiedział, że to mógł być tylko Pan Bóg. Czułem się jak uderzony obuchem. Koledzy pytali, czy źle się czuję, ale zaprzeczyłem. Dopiero po święceniach podzieliłem się po raz pierwszy tym doświadczeniem. Przez siedem lat formacji zakonnej nie wiedziałam do końca, jaką podejmę decyzję. Pomimo tego głosu z Rzymu doświadczyłem, że Bóg daje każdemu totalną wolność.
Ale przecież już podjął Ksiądz decyzję, wstępując do nowicjatu.
A jednocześnie nie mieściło mi się w głowie, że mam zostać księdzem. Poszedłem, żeby spróbować, dać Panu Bogu szansę. Nawet się nie pożegnałem z kolegami, nie powiedziałem im, że idę do zakonu. Ksiądz proboszcz przez wiele miesięcy nic nigdzie nie ogłaszał. Nie chciałem potem wszystkim tłumaczyć, dlaczego mi nie wyszło.
Kiedy zdobył Ksiądz pewność?
Nazwałbym to raczej pokojem serca. Odnalazłem go pierwszego dnia w nowicjacie, czując, że to moje miejsce. Jakbym wjechał do obcego miasta, w którym szukałem jakiejś ulicy i nagle trafiłem na nią. Dopiero kiedy zostałem wyświęcony, powiedziałem: „Boże, miałeś rację”.
Podobno zna się Ksiądz na kobietach.
(śmiech) Wychowywałem się wśród kobiet: mamy Małgorzaty, starszej siostry Agnieszki i babci Wandy. Od zawsze była też najważniejsza z kobiet – Matka Boża. Chodziłem na nabożeństwa majowe i różańcowe. Pamiętam, jak w dzieciństwie słuchałem w radiu Różańca. Kilka razy tam zadzwoniłem i na antenie ten Różaniec odmawiałem.
Dziś co wieczór odmawia Ksiądz przez internet „Różaniec bez granic”, łącząc się z tysiącami wiernych.
Bo Matka Boża w Fatimie prosiła: „Odmawiajcie codziennie Różaniec”. A najczęstszym grzechem, z którego się dziś spowiadamy, jest właśnie brak czasu na modlitwę. Ludzie narzekają: Różaniec – taki nudny, męczący. Dla mnie to trzydzieści minut, w czasie których Pan Jezus prosi: „Zatrzymaj się, bądź przy mnie z moją Matką”. Odmawianie Różańca nie sprawi, że będziemy mniej zabiegani. Ale te pół godziny, które człowiek da Bogu, dostarczy mu tlenu. Bo modląc się, wprowadzamy Go w życie.
Odmawiając Różaniec, łatwo zacząć myśleć o innych sprawach.
Można to porównać do naszych rodzinnych rozmów. Kiedy przyjeżdża się do mamy, czasem wyłącza się z rozmowy, zagląda do telefonu. To nie znaczy, że takie spotkanie jest bez wartości i lepiej, gdyby go nie było. Rozproszenie jest naszą naturalną przypadłością.