Przez lata, a w zasadzie przez całe moje dotychczasowe życie spowiedź była dla mnie największym utrapieniem w praktykowaniu wiary - świadectwo.
Był czas, że spowiadałam się raz na pół roku, tylko przed najważniejszymi świętami. Sumienie sumiennie uśpiłam – przecież nikogo nie zabiłam, nikogo nie okradłam, nie zdradzam, nie palę, nie biorę narkotyków, nie upijam się, no jakie ja mam grzechy, żeby co miesiąc się spowiadać?
Takiemu usypianiu sumienia znakomicie pomagały sygnały z najbliższego otoczenia – wielu znajomych miało i często werbalnie wyrażało podobną filozofię.
Do kościoła chodziłam, ale Ewangelią najczęściej nie żyłam. Nie umiem określić, kiedy dokonało się moje nawrócenie. Może po roratach ze świętą Teresą z Avilla (Bóg sam wystarczy!), może po przeczytaniu „Dzienniczka” siostry Faustyny (ona dużo pisze o łasce i wadze sakramentu pokuty). Może to jeszcze nie jest nawrócenie, tylko jego początek?
Spowiedź nadal jest dla mnie trudna. Mam dwie teorie: albo mimo całej mojej chęci, żeby być pokorną i umiejącą przyznać się do błędów, do prawdziwej pokory dużo mi jeszcze brakuje, albo szczerość w konfesjonale to faktycznie jedno z najtrudniejszych zadań, jakie postawił przez nami Pan Jezus.
Ale z własnego doświadczenia wiem, że warto, że trzeba na tę szczerość i pokorę się zdobyć. Nie przejmować się, co pomyśli sobie o mnie ksiądz, który siedzi za kratką (w małych parafiach to najczęściej własny proboszcz), nie szukać mądrych słów na bardziej strawne określenie zwykłych małych draństw, które popełniamy. Modlić się, dużo się modlić o dobry rachunek sumienia (mój największy problem to rozeznać, czy coś faktycznie jest grzechem – takie czasy!).
Miało być świadectwo o dotknięciu Miłosiernego. Niedawno szłam na I-czwartkową Adorację Najświętszego Sakramentu z zamiarem odbycia spowiedzi przed I sobotą miesiąca. Przed spowiedzią w sumieniu oczywiście czarna dziura, nie widzę żadnych swoich grzechów, oprócz tych „powszednich”: „kłóciłam się z mężem” i „wybuchałam gniewem”. Do kościoła mam pieszo 20 minut, zaczęłam odmawiać Koronkę do Miłosierdzia Bożego z prośbą o dobry rachunek sumienia. Pan Jezus Miłosierny obiecał św. Faustynie, gdy dyktował jej słowa Koronki, że tą modlitwą można u Niego wszystko wyprosić. Więc proszę, Jezu, jeśli to rzeczywiście działa, pokaż mi, co jest w moim życiu złego. Gdy widzę już wieżę kościoła przypominam sobie coś sprzed wielu lat, o czym w zasadzie zapomniałam i tylko czasem wracało pytanie, czy to było dobre? Mam całkowitą pewność, że Bóg chce, abym się z tego wyspowiadała. To jest ciężka pewność, bo aż cierpnę na myśl, że mam to powiedzieć księdzu. Jeszcze przed konfesjonałem nachodzi mnie pokusa, że to jednak nie grzech, nie zrobiłam tego świadomie ze złości. Przed uklęknięciem przy kratce rozpaczliwie proszę: Jezu Chryste, bądź ze mną, pomóż mi. I czuję taką odwagę, że wyznaję wszystko słowami, które nie wiem skąd przychodzą mi do głowy. Jestem tak wstrząśnięta, że nie słyszę ani słowa z tego, co mówi mi spowiednik. Oprócz „odpuszczam ci grzechy”.
Płaczę w ławce. Coraz częściej zdarza mi się płakać po spowiedzi. Po dobrej spowiedzi. Bo niestety nie każda taka jest.
M.R., Diecezja Katowicka