Nie przypominali superbohaterów komiksów Marvela. Bali się. Zwyczajnie się bali. „Jezu, pozwalasz mi nie uważać się za bohatera, męczennika” – pisał ten, który został właśnie uznany za męczennika.
Dlaczego chcemy zobaczyć w męczennikach superbohaterów? – Może dlatego, że chcemy stworzyć mitologię, w której wszystko jest czarno-białe? – zastanawia się abp Grzegorz Ryś. – A nie ma czarno-białej rzeczywistości. Męczeństwo nie jest w pierwszym rzędzie przestrzenią heroizmu ludzkiego, ale działania Ducha Świętego. Sam Jezus podpowiadał, by w sytuacji prześladowania nie obmyślać linii obrony, bo… będzie nam to dane. To nie jest tak, że człowiek o własnych siłach jest w stanie przygotować się na męczeństwo, wyćwiczyć to. To jest moment, w którym ma otwierać się na działanie Ducha Świętego. Bo nie chodzi tylko o godne zniesienie cierpienia, ale o to, by umierając, kochać nieprzyjaciół. Kto wytrwa w miłości, ten będzie zbawiony. A to sprawić w człowieku może jedynie Duch Święty.
Zstąpienie w śmierć
Scena jest niezwykle sugestywna. Wieczorną ciszę przerywa brutalne łomotanie w bramy klasztoru. Wtłoczonego w fotel widza ogarnia poczucie bezsilności. W Wigilię 1993 roku niezapowiedzianą wizytę w monasterze Matki Bożej z gór Atlasu złożyli „emir” Atria i jego uzbrojeni po zęby bojówkarze. Bracia z gór – tak nazywali ich trapiści. Nie wszyscy mnisi wyszli na ich spotkanie. Dwaj z nich (wśród nich o. Christopher Lebreton) stchórzyli. Przerażeni ukryli się w zbiorniku na wino. Sądzili, że będą jedynymi, którzy przeżyją.
Wydane właśnie przez Watykan dekrety dotyczące męczeństwa otwierają drogę na ołtarze trapistom zamordowanym w Algierii w 1996 roku. Wśród nich o. Christopherowi, który patrząc po ludzku, nie zdał pierwszego egzaminu. Nie przeszedł próby. – To wydarzenie było dla niego jak zstąpienie w śmierć i następnie odrodzenie – opowiada jego współbrat o. Michał Zioło. – Domyślać się możemy, co działo się w sercu zakonnika, skoro ucieczkę do cysterny nazwał „wstępowaniem do piekła”. Było to dobrą lekcją pokory, która wzmogła w nim jeszcze bardziej miłość do Chrystusa oraz braci, dając przy tym jeszcze większą wolność w obliczu śmierci.
Trapista zmagał się. Nocą krzyczał w celi: „Uratuj mnie. Odpowiedz!”. Mnisi żyli w osaczeniu, bo islamiści mogli wrócić w każdej chwili. Ojciec Christopher prowadził dziennik – poruszający zapis przekuwania tchórzostwa w odwagę. 24 marca 1994 notował: „Rano brat Luc rzucił: »Śmierć? Mam to gdzieś, nie boję się ani terrorystów, ani policji«, a ja? Patrzę na Ciebie, Jezu. Twoje przejęcie w obliczu śmierci – śmierci Łazarza i tej, która przyjdzie po Ciebie. Dzięki Tobie przekraczam obraz śmierci. Pozwalasz mi nie uważać się za bohatera, męczennika”.
„Bracia z gór” wrócili. W nocy z 26 na 27 marca 1996 roku wywlekli z klasztoru siedmiu mnichów, wśród nich o. Christophera.
– Ludzie chcą ikony: jeśli jesteś cały dla Boga, poświęciłeś Mu swoje życie, to powinieneś być choć trochę inni niż my – opowiada o. Michał Zioło. – Piękno tworzy dla nich również strach Christophera, jego ucieczka, ale nade wszystko powrót i pójście ze wszystkimi na śmierć. Bardzo ich interesuje ta przemiana, bo widzą go najpierw rozdartego, a potem na ringu ostatecznej walki.
W czasie sceny brutalnego łomotania w drzwi czujemy zwykły strach – nie bohaterskie spojrzenie śmierci w oczy – przerwałem trapiście.
– Przepraszam, ale to chyba dobrze, że czujemy zwykły strach bez żadnej wzniosłości? – odpowiedział. – Podobno psychopaci czują inaczej. Prawdziwi bohaterowie boją się. Stalin dawał żołnierzom przed nastuplieniem, czyli natarciem, spirytus, wtedy można było iść pod ogień bez przypadania do ziemi. Ale i spirytus kiedyś wyparowuje i zostaje szczękający zębami człowiek.
Marcin Jakimowicz