Kto kogo ratuje?

Мinister spraw zagranicznych Ukrainy Pawło Klimkin, stwierdził niedawno, że Ukraińcy „realnie ratują polską gospodarkę”. Te kuriozalne słowa zostały następnie podchwycone i powtórzone, ku zaskoczeniu wielu, w polskich mediach. Czy faktycznie podobne twierdzenie jest uprawnione?

Kto korzysta bardziej?

Ideą zawierania umów w gospodarce rynkowej jest to, że obie strony kontraktu wynoszą z niego korzyść. Możemy być pewni, że żaden człowiek nie wyjeżdża za pracą do innego kraju z pobudek sentymentalnych, by „ratować czyjąś gospodarkę”. Z drugiej strony, przedsiębiorstwa również nie zatrudniają pracowników wyłącznie po to, żeby uchronić ich od biedy.  W umowie o pracę chodzi o to, że przedsiębiorca otrzymuje od pracownika zaangażowanie jego czasu, kompetencji i energii, a ten z kolei otrzymuje od pracodawcy zapłatę. W kontekście, o którym mówimy – pracownicy z zagranicy otrzymują wynagrodzenie relatywnie wyższe niż mogliby otrzymać we własnym kraju – i właśnie dlatego z niego wyjeżdżają. „Gdyby nie tzw. zarobitczany, niejedna rodzina przymierałaby głodem” –  mówi ks. Mateusz Świstak, duszpasterz na Ukrainie. Należy zwrócić uwagę na to, że Ukraina aktualnie przeżywa prawdziwy exodus, a Polska nie jest jedynym celem wyjazdów: ukraińskie panie w średnim wieku pracujące we Włoszech stały się już elementem galicyjskiego folkloru i tematem dowcipów. „Dzięki Bogu nie wszyscy jeszcze wyjechali ze Zbaraża” – mówi na scenie ukraiński aktor kabaretowy Serhij Prytuła. Masowa emigracja powodowana pauperyzacją ukraińskiego społeczeństwa rozpoczęła się zresztą na długo przed wybuchem wojny z Rosją.

Prawo do pracy

Kościół katolicki stawia sprawę jasno: Praca jest podstawowym prawem i dobrem człowieka (…) jest [ona] dobrem wszystkich, które powinno być dostępne dla każdego, kto jest do niej zdolny (…). Praca ludzka jest prawem, od którego bezpośrednio zależą promocja sprawiedliwości społecznej i pokoju obywatelskiego (KNSK 287-292). Skandalem współczesnych czasów są prawne ograniczenia w dostępie do rynku pracy dla obcokrajowców. Dzielenie ludzi na lepszych i gorszych w zależności od tego, czy okładka ich paszportu jest bordowa czy niebieska jest współczesną formą merkantylizmu, z której przyszłe pokolenia Europejczyków i Anglosasów będą musiały się tłumaczyć tak, jak to dzisiaj robią z kolonializmu, apartheidu i niewolnictwa. Tzw. ochrona rodzimego rynku pracy jest efektem skrajnego egoizmu bogatszych społeczeństw, które za wszelką cenę próbują utrzymać sztucznie wysokie wynagrodzenia za pracę poprzez ograniczanie innym możliwości zarabiania na siebie i rodzinę. Koncesjonowanie pracy dla imigrantów poprzez wydawanie „pozwoleń na pracę” jest wyrazem nieuznawania równych praw wszystkich ludzi i dzielenia ich na „lepszych” i „gorszych”, czy też „legalnych” i „nielegalnych”, co stoi w jawnym sprzeciwie do nauczania Kościoła.

Bogatsze społeczeństwa, zamiast dostrzegać w mieszkańcach ubogich krajów ludzi posiadających kompetencje pozwalające na zarobienie na siebie przy wykorzystaniu własnych umiejętności i determinacji, wolą zadowolić się zalewaniem biednych krajów nadwyżkami produkcyjnymi w postaci „pomocy humanitarnej”. Jest to współczesna forma kolonializmu, wypływająca z nieuzasadnionego poczucia wyższości bogatych nad biednymi.

Mówiąc dobitnie, jeżeli Ukrainiec czy Wietnamczyk jest w stanie znaleźć tu ofertę pracy, którą jest skłonny podjąć – powinien mieć do tego prawo bez interferencji osób trzecich.

Banderyzm

„W pracy czy na uczelni spotykamy zwyczajne Iriny i Dmytrów, a nie Banderów i Szuchewyczów” – twierdzi Bartosz Bartczak, dziennikarz GN w tekście „Ukraińcy nas ratują”. Zdanie to jednak ignoruje bardzo istotną prawdę (i nie chodzi o to, że po ukraińsku mówi się „Iryna”, a nie „Irina”). Ukraiński nacjonalizm spod znaku Bandery jest niezaprzeczalnym faktem, którego ignorować po prostu nie wolno. Przypadająca na 1 stycznia rocznica urodzin Stepana Bandery jest rokrocznie okazją do masowych manifestacji w wielu miastach Ukrainy, w szczególności w stolicy ukraińskiego nacjonalizmu – Lwowie nazywanym Banderstadtem. Manifestacje te spod znaku czerwono-czornoho prapora słusznie budzą u Polaków poczucie grozy. Flagi OUN-UPA zresztą dominują nad każdym miastem i wioską Zachodniej Ukrainy nie tylko od święta. Portrety Bandery zdobią koszulki, kubki, są obecne w restauracjach i barach. Słowem – Bandera stał się poniekąd elementem ukraińskiej popkultury. Dla młodych Ukraińców Bandera jest przede wszystkim wzorem patriotyzmu i troski o ojczyznę. „Ze szkoły wyniosłam obraz Bandery, jako symbolu walki o wolność kraju, dlatego jestem tu z potrzeby serca” – mówiła dla Radia Swoboda (Wolna Europa) Inna, młoda uczestniczka tegorocznego marszu na cześć Bandery w Kijowie . Nauczanie historii w ukraińskiej publicznej szkole realizuje raczej aktualne cele polityczne poszczególnych rządów niż odzwierciedla to, co w kulturze europejskiej nazywamy „prawdą”. Można odnieść wrażenie, że od upadku Związku Sowieckiego zmieniła się treść, ale nie forma: miejsce dawnych idoli komunizmu takich jak Lenin, zajęli bożkowie ukraińskiego nacjonalizmu, do których należy Bandera. Dzieci od najmłodszych lat uczone są w szkole czci do OUN oraz UPA, i oczywiście rzadko dowiadują się o etnicznych czystkach, jakich się te organizacje dopuściły na Polakach, Ormianach i innych narodach. Zetknięcie z tymi faktami powoduje u nich często dysonans poznawczy skutkujący zaprzeczeniem, bądź próbami przypisania winy za zbrodnie ofiarom: „Polacy przez wiele lat okupowali Ukrainę, więc sami są sobie winni.” – można usłyszeć nader często. Okres II RP jest zresztą powszechnie nazywany,  wbrew faktom, „Polską okupacją”. „W kontekście emigracji można się natknąć na stwierdzenie, że praca w Polsce to jakby odebranie tego, co Ukrainie zabrała wielowiekowa polska okupacja” – mówi ks. Świstak. Wobec powyższego, bagatelizowanie problemu nie tylko niemalejącego, ale wręcz rosnącego ukraińskiego nacjonalizmu jest błędem, który może nas w przyszłości dużo kosztować. Reakcją Polaków nie może być zamknięcie granic na pracowników z Ukrainy – byłoby to pójście na skróty, które odsunie problem w czasie, ale go nie rozwiąże, a może wręcz nasili. Powinniśmy raczej dążyć do promocji prawdy historycznej także w ramach „partnerstwa” między Polską a Ukrainą, które przez wszystkie przypadki odmienia zarówno Kijów, jak i Warszawa.

Różnice kulturowe

Niektórzy twierdzą, że bliskość lingwistyczno-kulturowa jest jednym z czynników sprzyjających asymilacji mniejszości. Jest jednak tak wiele przykładów bliskich etnicznie acz skłóconych narodów, by uznać, że nie jest to warunek wystarczający. Serbowie od Bośniaków pod względem językowym prawie niczym się nie różnią, a jednak Srebrenica stała się faktem. Chorwatów z Serbami różni jeszcze mniej (obie grupy wyznają chrześcijaństwo), a – jak wiadomo – nie udało im się zintegrować w ramach utopijnego projektu wspólnego południowosłowiańskiego państwa. Jak widać, nawet wspólny język i bliskość genetyczna nie gwarantują pokoju. Z drugiej strony, istnieje szereg przykładów mniejszości bardzo odległych etnicznie i kulturowo, które jednak doskonale się integrują. Mamy w Polsce około 50 tys. imigrantów z Wietnamu, przedstawicieli kompletnie różnej od naszej kultury i języka, ale czy ktoś słyszał o problemie wietnamskiego nacjonalizmu? Azjaci przyjeżdzający do Europy stawiają na ciężką pracę i integrację. „Imigranci z południowo-wschodniej Azji są grupą bardzo aktywną zawodowo. Pracują głównie w branży handlowej i gastronomicznej świetnie odnajdując się na polskim rynku. Młodzi Wietnamczycy inwestują swój czas w naukę zupełnie innego języka i nieznaną przyszłość w dalekim kraju.  Bezrobocie wśród przybyszów z Wietnamu nie istnieje.” – zauważa o. Jacek Gniadek SVD, dyrektor Centrum Migranta Fu Shenfu. Dobrze zintegrowany Azjaci są dowodem na to, że większe znaczenie w procesie integracji ma nastawienie niż bliskość lingwistyczna.

Dlaczego integracja nie działa?

Polakowi słyszącemu słowo „imigrant” przed oczami niemal automatycznie staje obraz zradykalizowanych mieszkańców muzułmańskich gett Zachodniej Europy. Przy okazji pojawia się pytanie, co do tego doprowadziło. Przecież pierwsze pokolenie przybyszów z Maghrebu znało doskonale język i kulturę Francji! Jak to więc możliwe, że ci ludzie wychowali pokolenie radykalnych islamistów? Jedną z możliwych odpowiedzi jest to, że zachodnioeuropejskie nadopiekuńcze państwa utwierdziły imigrantów w ubóstwie i zniechęciły ich do społecznego awansu. Tajemnicą poliszynela jest to, że Francuzi w imigrantach chcieli widzieć przede wszystkim ludzi wykonujących najprostsze, najgorzej płatne zajęcia. Cały system opieki społecznej stworzył błędne koło społecznego wykluczenia: uboga rodzina dostaje zasiłek mieszkaniowy, więc nie dąży ani do przebicia szklanego sufitu zarobków, ani do przeniesienia się do lepszej dzielnic. Dzieci wychowujące się w imigranckiej dzielnicy nie asymilują się z resztą społeczeństwa, są wręcz przez nie wykluczone i radykalizują się. Na likwidacji spirali ubóstwa nie zależy samym imigrantom (zasiłki uzależniają), reszcie społeczeństwa (ludzie lepiej sytuowani obawiają się konkurencji na rynku pracy) ani państwu, które posiada rozbudowany system urzędów i agent rządowych ds. pomocy społecznej (mniej ubogich oznacza konieczność likwidacji części miejsc pracy dla urzędników specjalizujących się w „zwalczaniu ubóstwa”).  Model ten jest oczywiście uproszczony, ale grosso modo oddaje mechanizm tworzenia się wysp ubóstwa w bogatych krajach. Jeżeli Polacy będą oczekiwać, że przyjeżdżający do nas migranci docelowo będą się zajmować wyłącznie robotami budowlanymi i sprzątaniem, mogą się spodziewać, że integracja przebiegnie według modelu francuskiego, czyli de facto jej nie będzie, a Ukraińcy utrwalą się tylko w przekonaniu, że polski pan to okrutny wyzyskiwacz, z którym należy walczyć.

Zawodowi pomagacze

Nie wierzę w szczerość intencji ludzi, którzy na pomaganiu ubogim zrobili fortuny. W ich interesie jest to, aby ubodzy nigdy nie wyrwali się z biedy, bo jeśli się tak stanie, „społecznicy” stracą źródło dobrobytu. Zawodowi pomagacze, którzy nieźle żyją z pracy dla organizacji pozarządowych promujący przymusową relokację do Polski ludzi, których nasz rynek pracy nie jest w stanie wchłonąć, a którzy sami raczej woleliby być gdzie indziej, skłaniają do refleksji, czy rzeczywiście chodzi o pomaganie potrzebującemu, czy też zapewnienie sobie jeszcze szerszego grona adresatów pomocy, ergo: gwarancję dalszego zarobkowania.

O kwestiach ekonomicznych należy mówić językiem ekonomicznym. Wplatanie sentymentalnych argumentów o tym, kto komu pomaga jest niewłaściwe, gdyż przeczy idei rynku, rozumianego jako „miejsce”, gdzie dobrowolnie spotykają się dwie strony umowy. Na ludzi przybywających do kraju w celu zarobienia na siebie i rodzinę należy zaś patrzeć tak, jak patrzy na nich Kościół: jako na istoty stworzone na obraz Boga zdolne, przy odpowiednich warunkach takich jak prawo do pracy i własności, do zadbania o siebie i swoje rodziny.

O Autorze:

Marcin Rzegocki, ekonomista, filolog, wolontariusz misyjny na Ukrainie, współpracownik portalu Formacja Kapłańska Diecezji Tarnowskiej oraz kwartalnika Religion & Liberty.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Marcin M. Rzegocki