O łzach u św. Ignacego Loyoli, kazaniach głoszonych po rosyjsku i syberyjskiej rzeczywistości nie do pojęcia opowiada o. Wojciech Ziółek SJ.
Marcin Jakimowicz: Po co prowincjałowi jezuitów, rozchwytywanemu rekolekcjoniście „podróż na Wschód”?
O. Wojciech Ziółek: Po pierwsze, byłemu prowincjałowi, a po drugie, chyba też byłemu wziętemu duszpasterzowi. Gdy rok temu byłem w Polsce, głosiłem we Wrocławiu akademickie rekolekcje adwentowe pierwszy raz zdarzyło się, że oto Ziółek mówi, a na rekolekcjach z każdym dniem ubywa osób w kościele. Topnieli w oczach. Nie było miło, ale pomyślałem: dociągnę do końca, będę mówił tak, jakby przed amboną stały tłumy.
Nie stosował Ojciec taryfy ulgowej? „Ojciec Ziółek mówi jak jest”?
Nie wiem. Mnie się wydawało, że mówiłem tak jak zawsze: o naszych biedach i o tym, że Pan Jezus nas zbawia. Jedna ze znajomych studentek, żartując, napisała po rekolekcjach: „A czego się ojciec spodziewał? Zamiast zrobić ładny katolicki stand up i mówić o tematach damsko-męskich, opowiadał ojciec o zawirowaniach duchowych”. Dobre doświadczenie. Naprawdę. Przestajesz być gwiazdą. Ziółka są dobre i zdrowe. Ale w małych ilościach. Bardzo się boję, że uwierzę w bajkę: „Były prowincjał jezuitów i proszę, jaki przykład: zakasał rękawy i – słuchajcie państwo! – poświęcił się pracy misyjnej w dalekiej Syberii!”.
A papież (też jezuita) zatwierdził w tym czasie dekret o heroiczności jego cnót…
Boję się takiego myślenia. Jest niebezpieczne, bo bardzo nieprawdziwe! Ze mnie taki misjonarz jak z koziej… i tak dalej. Pracuję na Syberii dopiero dwa lata, a wielu moich kolegów spędziło tu połowę życia. Wiem też, jak niebezpiecznie być tzw. medialnym księdzem. Bo media zawsze obłaskawiają człowieka, następnie robią z niego gwiazdę, lansują i pompują do takich rozmiarów, że zaczyna uważać, iż powinien wszystko komentować, do wszystkiego się odnieść i wypowiedzieć się na każdy temat. I robi się człowiek taki fachowiec od wszystkiego. Każdemu z nas to grozi. A czyż to, że tak chętnie zgodziłem się na ten wywiad, nie świadczy, że i ja lubię być na łamach? (śmiech) I jeśli jakoś się bronię, to tylko przyznawaniem się do tego.
Syberia jest dla rozpędzonego duszpastersko kapłana zimnym prysznicem? Lekcją pokory?
Nie byłem zbytnio rozpędzony, bo miałem czas na wyhamowanie. Jezuici mają taką zdrową tradycję, że gdy prowincjał kończy swoją służbę, to pozwalają mu gdzieś się zaszyć i odsapnąć. On regeneruje siły, a pozostali odpoczywają od niego. (śmiech) Prawda że zdrowe? Byłem więc po pół roku w Hiszpanii i w Stanach. Wiedziałem już wtedy, że jadę na Syberię, bom wcześniej sam rękę podniósł, gdyż od nowicjatu uczono nas, że gdy jest potrzeba, to trzeba prosić Pana Jezusa, „bym nie był głuchy na Jego wołanie”. Potrzebowałem jednak potwierdzenia, że to jest naprawdę Jego wołanie, a nie mój pomysł. Będąc w Hiszpanii, pojechałem na Ćwiczenia duchowne do Loyoli. Przez osiem dni godzinami siedziałem w kaplicy nawrócenia Ignacego i…
Potwierdzenie przyszło?
Wierzę, że tak. Przez pocieszenie (stara jezuicka szkoła). Pocieszenie w Ćwiczeniach to zawsze potwierdzająca pieczęć ze strony Pana Boga. Nie polega na szczerzeniu ząbków i przyklejonym na stałe uśmiechu. To pokój serca. Szczerze mówiłem Panu Bogu o moich lękach i pokusach próżności związanych z Tomskiem i czułem głęboki pokój w sercu.
Ooo, coś nowego. Do tej pory rozmawiałem z Ojcem jedynie o łzach i kryzysie. Pocieszenie to jakiś nowy kierunek…
„Bo życie Twoich wiernych, o Panie, zmienia się…”. (śmiech) Spokojnie, były i łzy. Nawet sporo. Dla Ignacego łzy to ewidentny znak pocieszenia. Tym razem były to łzy szczęścia, wzruszenia… A wszystko w kaplicy z napisem: „Tu oddał się Bogu Inigo de Loyola”. Na deser brat zakrystian, który dowiedział się, że jadę na Syberię (dla Hiszpana to gorzej niż koniec świata), przytulił mnie i powiedział: „Wojtek, bądź tam apostołem Chrystusa!”.