Mamo, nie wierzę

Niedaleko pada jabłko od jabłoni – powtarzamy. A jeśli spadnie daleko? I zbuntowane dziecko pobożnych rodziców zacznie omijać kościół szerokim łukiem, reagować alergicznie na słowo „modlitwa”? Co zrobić? Dyskutować? Walczyć? Przeczekać?

Nie do wiary

– „Mamo, ja nie wierzę” – ileż razy słyszałem podobne stwierdzenie. Opowiadali o nim zrozpaczeni rodzice, którzy wysłuchawszy podobnych deklaracji, zadawali sobie pytanie: „Co poszło nie tak?” – opowiada Bohdan Dutko, saletyn, prezbiter na Drodze Neokatechumenalnej, wieloletni duszpasterz. – Co mamy teraz robić? – pytają. Odpowiadam: okazać dziecku miłość, nie osądzać, nie wchodzić w przepychanki, kto ma rację, i przede wszystkim gorąco się modlić! To okazja, by rodzice zrobili sobie rachunek sumienia. Ich zadaniem jest przekazanie wiary dzieciom, a taki domowy kryzys pokazuje jak na dłoni, czy ich wiara była szczera i dojrzała. To papierek lakmusowy tego, czy wierzyłem Kościołowi, czy uczestniczyłem w jego życiu na pół gwizdka, okazjonalnie, powierzchownie, z przyzwyczajenia. Dzisiaj przekazanie samej tradycji nie wystarcza. W rozpędzonym świecie, nastawionym na robienie kariery, niezależność, zabawę, brak stałych form, wiara tradycyjna przegrywa. Dlaczego? Bo nie ma w sobie mocy.

– Dzieci odrzucające wiarę ojców to zjawisko, które narasta. Zastanawiam się od lat, skąd ten problem się bierze – opowiada o. Rafał Kogut, franciszkanin z Cieszyna, zaangażowany nie tylko w pracę duszpasterską, ale i tworzenie poradni, w których można otrzymać fachową pomoc psychologa. – W ogromnej większości przypadków, jakie znam (a posługuję i w miastach, i na terenach wiejskich), obserwuję to samo zjawisko: rodzice przekazywali dzieciom jedynie wiarę tradycyjną, opartą na poleceniach, nakazach: „musisz iść do kościoła”. Ten system w czasach dostępu do internetu, kultu indywidualizmu i zalewu treści neopogańskich, którymi bombardowani są młodzi, przestał działać. Obserwuję takie sytuacje nawet w najbliższej rodzinie. Gdy dzieci widziały rodziców, którzy nie żyli na co dzień Ewangelią, wybierały „po swojemu”. Małżeństwo sakramentalne nie było dla nich wartością, nie tęskniły za sakramentami i w efekcie, co przykre, odrzucały Boga. Widzę jednak wyraźnie, że w tych rodzinach, w których rodzice rozmawiają z dziećmi o Bogu (nie teoretycznie, ale bardzo konkretnie: „Bóg nam pomógł”, „Bóg uzdrowił”, „Bóg dał nam pieniądze na życie”), doprowadzają je do żywej wiary, do osobistego spotkania z Jezusem. W takich rodzinach odejścia od wiary zdarzają się rzadko. Co wcale nie znaczy, że dzieci nie przeżywają w pewnym momencie buntu i kryzysu. I bardzo dobrze! To naturalny stan, gdy dziecko zaczyna samodzielnie myśleć, odpowiadać na pytania, a nie wisieć na fartuszku mamy. Przecież sam Jezus doprowadzał swych uczniów do kryzysu! I wyszło im to na dobre. Ojciec Raniero Cantalamessa w „Życiu w Chrystusie” używa sformułowania, że miłość wzajemna rodziców jest pierwszym obrazem Boga kochającego. To absolutna podstawa. Pamiętaj: dziecko nie jest twoją własnością. Masz zrobić wszystko, by przekazać mu świat twoich wartości, dać to, co masz najlepszego, ale potem musisz je zostawić, by samo mogło dokonać wyboru. I co ważne: powinieneś uszanować ten wybór.

– W pewnym momencie trzeba zostawić dzieci i pozwolić im wybrać drogę – dopowiada paulin Maksymilian Stępień, duszpasterz pracujący przez wiele lat z rodzinami. – To bolesne doświadczenie, ale przecież na tym polegała bar micwa! Dwunastoletni Jezus mówi do Maryi: „Powinienem być w tym, co należy do mojego Ojca”. Odkrywa karty: moim Ojcem jest Bóg. To kwintesencja bar micwy. Rytuał nakazuje ojcu, by odsunął się i… przestał być odpowiedzialny za wychowanie religijne syna. Odtąd – podkreślają rabini – za jego życie duchowe jest odpowiedzialny sam Bóg. On się będzie troszczył. To zwolnienie ojca z odpowiedzialności za syna i przerzucenie tej zależności na Boga. Biblia pokazuje tę chwilę jako niezwykle bolesną dla rodziców. W kontekście Maryi użyte jest greckie słowo oznaczające ból. Pojawia się ono jedynie trzykrotnie w Nowym Testamencie. Oznacza całkowitą utratę. Brzmi to porażająco. Tak jakby Maryja na te trzy dni utraciła Boga. Ojcowie Kościoła widzieli w tym proroczą zapowiedź męki.

Come back

– Widziałem wiele sytuacji, gdy zbuntowane dzieci po latach wracały do Kościoła – opowiada ks. Bohdan Dutko. – Dlaczego? Bo widziały miłość rodziców, którzy wysyłali im znaki wiary. Przebaczali, modlili się, żyli w jedności. To dziś towar deficytowy. Młodzi nie znajdą w świecie wielu takich przykładów i na pewnym etapie zadadzą sobie pytanie: „Skąd oni to mają? Dlaczego tak reagują? Skąd mają siłę, by mimo swych charakterków i temperamentów przebaczać sobie?”. Zadaniem rodziców jest pokazanie: „Masz Ojca w niebie. Możesz do Niego wrócić. Zawsze. Nawet jeśli pójdziesz swoją drogą, jak syn marnotrawny, zawsze możesz wrócić do domu”. Dla nastolatków kluczowe jest spotkanie wierzących rówieśników. To podpowiedź dla rodziców: szukajcie takich środowisk i wysyłajcie tam dzieci… I módlcie się. Modlitwa czyni cuda!

– Zbuntowany nastolatek odrzuca często wszystko, co kojarzy mu się z rodzicami. Robi im na złość. Manifestując swą niezależność, nie odrzuca konkretnie wiary, ale system wartości rodziców. Wiara jest w pakiecie… Jeśli dla rodziców była ona czymś istotnym, prawdopodobnie dziecko odrzuci ten system wartości – dopowiada dominikanin o. Szymon Popławski. – W jednym z naszych duszpasterstw ksiądz na kursie przed bierzmowaniem zapytał chłopaka: „Czy twoi rodzice są wierzący?”. „Nie”. „To dlaczego tu przychodzisz?”. „Bo rodzice tego nie chcą”.

« 1 2 3 »
oceń artykuł Pobieranie..
TAGI:

Marcin Jakimowicz