Nie wyobrażają sobie bez niej dnia. Są, jak mówią, uzależnieni od Eucharystii. Dlaczego?
Zacznę od osobistej wycieczki: dla naszej rodziny wspólne wyjście gdziekolwiek grozi często śmiercią lub trwałym kalectwem. Panują emocje jak na derbach Śląska. Co zrobić, takie temperamenty. Od dawna przyglądam się rodzinie Gromków, którzy z czterema synami każdy dzień zaczynają od Mszy. I właściwie mam tylko jedno pytanie: jak oni to robią?
Gromkie brawa
− Najważniejsza jest organizacja czasu – uśmiecha się Ola Gromek, która wraz z mężem prowadzi pracownię lutniczą. − Gdy mieliśmy jedno dziecko, to na jedenastą w niedzielę wychodziliśmy z awanturką. Teraz przy czwórce chłopaków jesteśmy na czas. Dlaczego? Bo… każdemu na tym zależy. Nie ciągnęliśmy nigdy chłopaków za uszy. Sami odkryli, czym jest codzienna Msza. Nikt nie marudzi. Chłopcy szybko zostali ministrantami; mieli co robić przy ołtarzu i nie nudzili się. Nie mówię, że zawsze idziemy w skowronkach, w podskokach i z uśmiechem na twarzy, ale każdy dzień zaczynamy od Eucharystii. To czas oddany Temu, kto mnie najbardziej kocha. Kiedyś zasypywałam Boga listą życzeń, próśb, teraz coraz częściej mówię: „Oddaję Ci się cała”. Czasami, nie ukrywam, czuję się jak taki Gollum, który w ciemnościach jaskini łapie ryby. Wówczas proszę o uzdrowienie. Nigdy nie wyszłam z Mszy z pustymi rękami. Naprawdę. To pole codziennych cudów, zwycięstw. Tak wielu, że trudno je zliczyć…
− Na codzienne Msze chodziliśmy już w czasie studiów. To była forma randki − wspomina Arek, mąż Oli. − Spotykaliśmy się w poznańskim kościele dominikanów na porannej „siódemce”. Pamiętam, jak na Roratach o szóstej kościół był pełen! A wcześniej jeszcze śpiewano godzinki. Do tego dolicz sobie pół godziny dojścia z akademika (poranne tramwaje czy autobusy nie jeździły, mogłeś załapać się na nocny kurs). Hardcore. Kiedyś namówiliśmy na Roraty o bladym świcie naszą studencką ekipę lutników. Pamiętam obrazek: po kilku godzinach wchodzimy do pracowni, a tam wszyscy smacznie śpią przy swych warsztatach – wybucha śmiechem Arek. – Myślę, że najważniejsza jest wierność. Nie jest ważne, jak czuję się w czasie Mszy. Czy jestem skupiony, czy rozkojarzony. To nie jest ważne. Ważne jest wierne czekanie na łaskę. Po śmierci naszego kolegi, rówieśnika, pomyśleliśmy o powrocie do codziennych porannych Mszy. Stwierdziliśmy, że to życie jest zbyt krótkie, by tracić je na głupoty.
− Dla mnie codzienna Msza to już norma − opowiada Maksymilian (trzynaście lat). − Chyba wszyscy w klasie wiedzą o tym, że dzień zaczynam od Mszy. Ale jeśli nawet dla nich jest to dziwne, to nie przejmuję się tym. Mam takie doświadczenie, że jak idę rano na Mszę, to wszystko dobrze mi się układa. W domu, w szkole… Bardzo pomogło mi to, że zostałem ministrantem. Mogłem skupić się na akcji liturgicznej, bo w ławce, przyznaję, często trudno było mi się skupić.
− Czy nie widzę w sobie zniechęcenia? Znużenia? „Zmęczenia materiału”? − zastanawia się jego starszy o dwa lata brat Piotrek. − Powiem szczerze: nie. Poranna Msza nie stała się dla mnie rutyną. To jest jak zatankowanie, nabranie paliwa na cały dzień. Posłużę się porównaniem, dobra? Pędzimy autostradą. Do nieba. Każdy swoim tempem. Jedni szybciej, inni wolniej. Po drodze mijamy kościoły. Są jak stacje benzynowe. Bez nich daleko nie ujedziesz… Też jestem ministrantem. Czasami mam dwie Msze w soboty: poranną i wieczorną − niedzielną, więc obliczyłem sobie, że właściwie jestem na Eucharystii 365 razy w roku – wyrównują mi się absencje chorobowe. (śmiech) Nie boję się reakcji kolegów i ich docinków. Msza daje mi siłę do przeciwstawienia się rzeczywistości zła. A ja mam taką naturę, że lubię się przeciwstawiać.
Ratuje mi życie
Łapanie Boga za słowo. Tę sztukę Debora Sianożęcka opanowała w stopniu doskonałym. Autorka książek „Tamar”, „Rachab”, „Eliasz”, „Hagar”, psycholog zajmująca się na co dzień ludźmi uzależnionymi, pisze o sobie: „jestem uzależniona… od Eucharystii”.
– Gdyby ktoś mi zaproponował udział w różnych warsztatach, dniach skupienia, rekolekcjach, modlitwach o uzdrowienie, nauczaniach – a nie byłoby Eucharystii, adoracji i możliwości spowiedzi, to najpierw strasznie bym się nudziła, nie mogłabym znaleźć sobie miejsca, a później umarłabym „z głodu” − opowiada.
− Potrzebuję Boga bardziej niż powietrza. Wiem, że to łaska. To wcale nie jest tak, że to mnie jako pierwszej zależy na Eucharystii i że to ja sama zabiegam o to, by mi jej nie zabrakło każdego dnia... To On, Jezus, jako pierwszy zabiega o mnie! Ale nie tylko o mnie, bo On zabiega o każdego z nas! Myślę, że nikt z ludzi, kiedyś, gdy już spotkamy Jezusa twarzą w twarz, nie będzie mógł powiedzieć, że nie był przez Niego zaproszony na tę ucztę. On wychodzi po nas niczym na „rozstajne drogi” i mówi: „Ja widzę, że jesteś głodny, widzę, że jesteś chory, i widzę, że cierpisz – przyjdź, chcę cię nakarmić sobą!”. Za każdym razem, gdy przekraczam próg kościoła, czuję, że dopiero tu oddycham i że to mój dom, w którym mogę otrzymać wszystko to, co najlepsze. Tylko w Kościele mogę otrzymać to, co daje mi życie – ciało i krew mojego Boga. Gdyby nie dar kapłanów w Kościele, wszyscy padlibyśmy z głodu – ja na pewno. Jeśli zabraknie kapłanów gorliwych o Boga i wrażliwych na Eucharystię, wtedy wszystko będzie wołać równie głośno, jak rozpaczliwe są słowa Lamentacji Jeremiasza: „Z pragnienia język ssącego przysechł do podniebienia; maleństwa o chleb błagały – a nie było, kto by im łamał” (Lm 4,4).
Marcin Jakimowicz