Nie wyobrażają sobie bez niej dnia. Są, jak mówią, uzależnieni od Eucharystii. Dlaczego?
„Łamanie chleba” (peres lechem) – to pierwotna nazwa Eucharystii, tak ją nazywano w pierwszych wspólnotach chrześcijańskich (por. Dz 2,42; Łk 24,35). Jest tu ukryta aluzja: peres to „łamać”, a peresz to „wyjaśniać” – bez „łamania chleba”, czyli bez Eucharystii, życie jest niewyjaśnioną ciemnością, czyli bezsensem. Kto, oprócz kapłana, może nakarmić nas Bogiem, który rozjaśnia ciemności? Kto może zwykły kawałek chleba i trochę wina przemienić w ciało Boga, które nadaje sens życiu? Eucharystia ratuje mi życie, jestem tego pewna. Bez niej mnie nie ma. Bardzo serio biorę do siebie słowa Jezusa, kiedy mówi: „Jeżeli nie będziecie spożywali ciała Syna Człowieczego i nie będziecie pili krwi Jego, nie będziecie mieli życia w sobie”. Jeśli On mówi, że bez Jego ciała i krwi nie będzie we mnie życia – to znaczy, że to prawda. Przesłanie Jezusa jest jasne: nie masz życia sakramentami – nie żyjesz.
Studnia bez dna
Stanisław Kot z Rybnika przez kilkanaście lat jako radiesteta odkrywał źródła wody. Potem diagnozował już choroby. – Zacząłem stawiać siebie w miejscu Boga – wspomina. – To były czasy, gdy nie mówiło się o radiestezji jako o wielkim zagrożeniu duchowym. Dziś widzę, że to była pułapka. Byłem przez te wszystkie lata potwornie smutny, egoistyczny, skupiony na sobie. Niewiele mnie cieszyło. Czułem się jak pusta studnia.
Dziś, gdy pytam go o to, dlaczego każdego dnia widać go w kościele na Mszy, znów mówi o… studni. − Msza Święta przypomina mi spotkanie Jezusa z Samarytanką – opowiada. – Już wyjaśniam…. Po pierwsze, było to w południe; w samym centrum dnia. To mi uświadamia, że Eucharystia powinna być również w samym centrum dnia. Po drugie, Samarytanka przy studni dowiedziała się prawdy o sobie. Ja też w czasie liturgii słowa dowiaduję się prawdy o sobie. Przeglądam się w tych czytaniach. A po trzecie i najważniejsze, Samarytanka przyszła do studni po to, by napić się wody. A w końcu było tak, że po spotkaniu z Jezusem… zostawiła dzban i poszła, by przyprowadzić innych. (śmiech) Patrząc po ludzku – straciła. Wróciła do domu bez dzbana! Przyszła przecież po wodę. Tak wygląda Msza widziana z zewnątrz: „Chłopie, tracisz tylko czas! Mógłbyś robić coś innego, zobacz, tyle jest do zrobienia”. W rzeczywistości duchowej to najważniejsze spotkanie dnia: nic nie tracisz, ale zyskujesz. Co więcej, jak Samarytanka mogę wrócić do domu, do wspólnoty, by dawać świadectwo i przyprowadzać do Jezusa innych.
− Od czasu gdy przed kilku laty weszliśmy do rybnickiej Wspólnoty Jezusa Miłosiernego, chodzimy na Msze każdego dnia – dopowiada jego żona Grażyna. − Czy nie stało się to dla nas rutyną? Nie! Ostatnio bardzo zainspirowały mnie słowa świętej siostry Faustyny o tym, że wartość mają jedynie te rzeczy, które robimy z miłości. Dotknęło mnie to. I zaczęłam przyglądać się temu, co robię, badać moje serce i pytać, czy moją motywacją jest miłość. Obojętnie, co to jest: czy praca w domu, czy odwiedziny cioci w szpitalu, czy służba we wspólnocie, czy poranna Msza. Czy robię to z miłości? Dla mnie poranna Eucharystia jest spotkaniem z czystą miłością, czerpaniem z niej. Tam dostaję siłę na cały dzień. Ile razy czytania liturgiczne były konkretną odpowiedzią na moje pytania!
− Z Eucharystią jest jak z małżeństwem − dodaje Stanisław. − Jeżeli poślubiłem Grażynę (a muszę przyznać, że z dnia na dzień kocham ją coraz bardziej!), nie mogę spotykać jej raz w tygodniu w niedzielę. Jestem z nią codziennie. Na Mszy chcę spotykać się z Jezusem. Codziennie, a nie raz na tydzień.
− Staszek ma rację: im dłużej jesteśmy małżeństwem (w tym roku stuknęło nam już 35 lat), tym mocniej się kochamy. Nie wyobrażamy sobie życia bez siebie − podsumowuje Grażyna. − Co więcej, ciągle się poznajemy, a to poznawanie siebie nigdy się nie skończy. Tak samo jest z Mszą. Co chwila odkrywamy w niej nowe rzeczywistości.
Zazdroszczą mi aniołowie
− Wiem, że może to zabrzmieć górnolotnie, ale ja nie potrafię inaczej opowiadać o Eucharystii, bo słowa są wobec niej zbyt małe: jest dla mnie życiem. Przylgnięciem Boga do człowieka. Sercem do serca − opowiada Edyta Czarnecka z Chorzowa. − Mam świadomość, że zazdroszczą mi nawet aniołowie, bo oni nie mogą być tak blisko! Spożywam ciało Boga, jednoczę się z Nim, nie ma na świecie większej bliskości. Często mam niemal fizyczne doświadczenie, że Jezus wypełnia mnie swą obecnością aż po brzegi. Leczy mnie, karmi sobą i dodaje mi sił. To nie jest metafora. Niedawno miałam doświadczenie bardzo ciężkiej choroby. Musiałam brać chemię. Początkowo zastanawiałam się, jak przejdę tę drogę. Czy się nie rozsypię? Byłam często bezradna, wyczerpana, przybita. Ale wtedy przychodziły mi myśli, że pomimo słabości mam iść na Eucharystię. Decydowałam, że pójdę na Mszę. I działo się coś niesamowitego: po spożyciu Komunii wracały mi siły, ból ustępował, wracał pokój serca, ulatywał lęk. Wracałam do domu „lżejsza”, mocniejsza na duchu i na ciele. Tak było przez całe leczenie. To codzienna Msza sprawiła, że chemioterapię przeszłam łagodnie. Jezus Eucharystyczny zwycięża we mnie lęk, daje samozaparcie. Wierzę, że mnie uzdrowił i uzdrawia w każdej Eucharystii. W Jego ranach jest moje zdrowie. Bardzo dotykają mnie słowa św. Jana Bosko: „Komunia nie jest dla świętych, ale dla tych, którzy chcą stać się świętymi. Leki podaje się chorym, słabym daje się jeść”.
Marcin Jakimowicz