O drodze od poczucia bezradności do ożywienia martwej parafii mówi ks. Zdzisław Brzezinka.
Marcin Jakimowicz: Kiedy został Ksiądz proboszczem we Francji, nie pojawiła się pokusa, żeby spakować manatki i zwiewać?
Ks. Zdzisław Brzezinka: Pojawiła się. Wiele razy. Siedziałem już dosłownie na walizkach. W pewnej chwili doszedłem do ściany. Wołałem: „Panie, tu nic nie da się zrobić. Nie mam już żadnych pomysłów”. Trudny był już sam początek. Bariera języka: ksiądz ze Śląska musi dogadać się z rodowitymi Francuzami w Cannes. Czułem się malutki, a ludzie dawali mi to czasami boleśnie odczuć. Moją głowę bombardowało setki razy pytanie: czy to była dobra decyzja? Jak ktoś się nazywa Zdzisław Brzezinka, to trudno mu zrobić we Francji karierę…
Jak Grzegorz Brzęczyszczykiewicz?
Nie do wypowiedzenia. Pytano mnie, czy jest jakiś francuski odpowiednik imienia. Nie ma. Tłumaczyłem parafianom: „Możecie mówić Rzysław”, ale to oznaczało „chce mi się pić” (J’ai soif). Reputacja Polaka legła w gruzach… W jednej z gazet pod moim zdjęciem przeczytałem kiedyś: W jego imieniu i nazwisku są aż cztery literki „z”! A poważnie: początki były niezwykle trudne. Najpierw byłem w Cannes, ale to nie był jeszcze poligon. Wielu emerytów, którzy regularnie przychodzili do kościoła, czas adaptacji, uczenia się języka, kultury. Prawdziwa lekcja pokory rozpoczęła się, gdy trafiłem na drugą placówkę: do pięciu małych miasteczek pod Niceą zebranych w jedną parafię.
Tłumów nie było?
Na oficjalne przywitanie nowego proboszcza przyszła niecała trzydziestka. Na terenie, gdzie mieszkało dziesięć i pół tysiąca ludzi. Ta garstka przyszła, by przedstawić małe kościółki, z których przyjechali. Gdyby ich o to nie poproszono, w ogóle by nie przyszli. Trzymali makiety tych kościołów i… czytali teksty z kartki. Nie chodziło nawet o to, że nie wymienili mojego imienia, ale omyłkowo wymienili imię proboszcza, który był tam… dwie kadencje przede mną! Ci ludzie kompletnie nie mieli kontaktu z Kościołem. Płakać się chciało.
Nowy proboszcz zakasał rękawy i…
To była szamotanina. Desperacka próba nawiązania relacji, ożywienia tej trzydziestki. Chodziłem na wszystkie możliwe spotkania, pomagałem przeprowadzać się sąsiadom, grałem z dziećmi w piłkę. Czy to ma coś wspólnego z duszpasterstwem? – pytałem sam siebie. Kościoły były pełne jedynie w czasie pogrzebów – wydarzeń nie tyle religijnych, co społecznych. Starałem się to wykorzystać, opowiadać Ewangelię, nawiązać relacje. Przez rok nie widziałem żadnych większych owoców tej pracy. Powiedziałem: „Panie, nie wiem już, co robić”.
Dlaczego kościoły na Zachodzie opustoszały? „Wzrosła stopa życiowa i ludzie przestali interesować się Bogiem” – słyszałem wielokrotnie.
Jest wiele diagnoz, ale ja nie mam żadnej gotowej odpowiedzi. Bardzo boję się uogólnień. Takie szukanie przyczyn kończy się zazwyczaj na obwinianiu tych ludzi. A tego bardzo się boję. Nie wiązałbym tego z zamożnością obywateli, bo w Cannes czy pod Niceą miałem często bardzo bogatych parafian. Nie wiem, dlaczego świątynie opustoszały. Wiem, że Pan Bóg trzyma nad wszystkim rękę. Kard. Lustiger zaatakowany z powodu tego, że Kościół francuski jest zżerany przez mnóstwo herezji, odparł: „To prawda. Ale jako pierwsi zaczęliśmy szukać na te choroby lekarstwa”. Nigdy nie obwiniajmy innych ludzi. To wyraz naszej pychy. Sam nauczyłem się tego, gdy zostałem doprowadzony do sytuacji bez wyjścia.