O drodze od poczucia bezradności do ożywienia martwej parafii mówi ks. Zdzisław Brzezinka.
Co przelało czarę goryczy?
Chodziłem na spotkania Equipes Notre Dame – jedynej grupy działającej przy parafii. Było „fajnie”. Kawa, śmiechy, pogaduszki, elementy autoterapii. Wszystko, za wyjątkiem Pana Boga. W pewnym momencie powiedziałem: „Przepraszam was, ale wy nie jesteście grupą religijną”. Obrazili się. Wróciłem do domu: „Chłopie, właśnie rozwaliłeś jedyną grupę, jaką miałeś w parafii”. To nie był łatwy czas. Dostawałem listy od „życzliwych”. Jeden z parafian napisał: „Co za szatan posłał księdza do nas?”.
Zabolało?
Bardzo. Czasami nie mogłem spać po nocach. Ale, co istotne, właśnie ta grupa stała się zalążkiem czegoś nowego. Stopniowo udawało mi się kierować ich w stronę duchowości, żywej wiary, wyjść poza schemat. Na początku „opór materii” był straszliwy. Zobaczyłem, że ci ludzie (między 35. a 50. rokiem życia) są muzycznie uzdolnieni (ktoś grał na gitarze, inny na organach) i zaproponowałem, by służyli tymi talentami w kościele. Chwyciło! Powstała ekipa, która zaczęła animować spotkania. Stopniowo przychodzili nowi ludzie.
Było jakieś wydarzenie przełomowe?
Ogromną robotę wykonał kurs Alpha. Znałem go już wcześniej, ale dopiero we Francji zobaczyłem, jaką ma siłę rażenia. Na początku zrobiliśmy go dla naszej wąskiej grupy. Obserwowałem, jak przemieniał uśpionych ludzi w świadków wiary. Ożywił ich, zmusił do zadawania pytań, do wyjścia na zewnątrz. Zaczęli przyciągać znajomych, sąsiadów. Nie było nas wielu, ale byliśmy wszędzie: aktywni, pozytywni, radośni…
Badania pokazują, że jedynie 10 proc. ludzi trafia na Alphę po ogłoszeniach parafialnych.
Ta forma nie działa. Najmocniejszym argumentem jest to, że ludzie widzą Boga, który zmienił życie ich sąsiada. Boga, który nie patrzy na nich z góry.
Księdza przepis na uruchomienie martwej parafii?
W moim przypadku były to trzy czynniki: budowanie relacji, odwaga głoszenia Słowa i najtrudniejszy z puzzli – doświadczenie swej kompletnej bezradności. Stanięcie przed Bogiem i szczere wyznanie: „Jeśli Ty nie wkroczysz, to się wycofuję. To są Twoi ludzie, zajmij się nimi”. Bóg zainterweniował. Powybierał sobie takich, że po ludzku patrząc, już gorzej wybrać nie mógł. (śmiech) To oni przyciągnęli innych do kościoła. Ludzi pociąga przykład innych. Widzą człowieka, który wyszedł z jakiegoś bagna, w którym tkwił przez lata, takiego „boroka”, który stał się nowym człowiekiem i zaczął duchowo wzrastać. To ich pociąga. Myślą: skoro jemu się udało, to może i ja spróbuję?
Człowiek, który doświadcza swej bezradności, ma dwie drogi: albo zaczyna wierzyć, albo pakuje manatki i odchodzi. Wóz albo przewóz. Myślę, że taki wyjazd poza Polskę powinien być obowiązkowy dla każdego księdza. To ogromna lekcja pokory, samodzielności, zmierzenia się ze światem, który nie reaguje na ciebie uśmiechem. Ludzie widzą cię, gdy zamiatasz schody, gotujesz, sprzątasz, robisz zakupy w sklepie. To naprawdę najlepsze świadectwo, okazja do rozmowy, sposób na nawiązywanie relacji! Pamiętam jedno z pierwszych spotkań z merem miasteczka, w którym mieszkałem – zatwardziałym komunistą. To była mała miejscowość – trudno było się nie spotkać.
Wpadłem na niego, a on wiedząc już, kim jestem (przyszedłem wcześniej, aby się przedstawić), zażartował: „Przez osiem miesięcy nie padało. Ta susza nas wykańcza. Może pogada ksiądz z Szefem”. „Zobaczę, co da się zrobić” – uśmiechnąłem się i odjechałem. Nawet nie zacząłem się modlić. Tego dnia zaczęło padać. Lało przez dwa tygodnie. (śmiech) Spotykam na ulicy mera, a on rzuca: „Księże, już wystarczy”.