Do Martina Scorsese nie można mieć żalu, że nie zrobił filmu „jednoznacznie chrześcijańskiego” (na pewno nie?). Reżyserowi należy zazdrościć rozmachu i artyzmu, którego najczęściej brakuje filmom „jednoznacznie chrześcijańskim”.
W kinie bywam co najmniej trzy razy w miesiącu. Przy dużej liczbie ciekawych premier filmowych – nawet częściej. Dawno jednak żaden film nie wzbudził we mnie tak mieszanych uczuć jak „Milczenie”, dzieło, na które cały świat, nie tylko filmowy, czekał od blisko 30 lat. Właśnie, dlaczego wszyscy tak bardzo czekali na to, co o chrześcijaństwie i męczennikach w Japonii XVII wieku ma do powiedzenia twórca „Ostatniego kuszenia Chrystusa”? Czy to tylko kwestia mlaskania ze znawstwem salonowych znawców i bywalców festiwali filmowych? Nie, nie tylko. Martin Scorsese pod względem artystycznym rzeczywiście stworzył kino najwyższej próby. Męczą wprawdzie niektóre niepotrzebne dłużyzny (irytujące, powtarzające się jak refren kwestie z równie irytującym „Judaszem”), ale generalnie miłośnik kina wychodzi z seansu z przekonaniem, że nie stracił tych dwóch i pół godziny, przeciwnie, ma świadomość, że za obrazem stoi prawdziwy mistrz.
I tu dochodzimy do sedna sprawy. „Milczenie” bowiem, mimo poruszających scen i dialogów budujących wiarę, a przynajmniej zmuszających do postawienia sobie pytania o własną wierność i własne świadectwo wiary, akcentuje w sposób arbitralny to, co historycznie i doktrynalnie jest co najmniej wątpliwe. Historycznie – bo wprawdzie akty apostazji duchownych w Japonii miały miejsce, to jednak w porównaniu z tymi, którzy nie zaparli się wiary, były one prawdziwym marginesem. W filmie zaś można odnieść wrażenie (zgodnie z myślą autora książki, która jest bazą dla scenariusza), że apostazja dwóch jezuitów obrazuje powszechną w tamtych czasach praktykę chrześcijan. Do tego – rzekomo w imię miłości bliźniego, dla ratowania innych chrześcijan. Doktrynalnie – bo kluczowa dla zrozumienia filmu rozmowa dwóch jezuitów – już faktycznego apostaty i jeszcze walczącego przyszłego odstępcy – o prawdziwej lub rzekomej uniwersalności chrześcijaństwa nie jest bezcelowym zabiegiem reżysera. W skrócie: apostata przekonuje przyszłego apostatę, że chrześcijaństwo nie jest prawdą uniwersalną, możliwą do zakorzenienia np. w Japonii, bo ten kraj – mówi bohater – jest bagnem. Krótko mówiąc – próżne wszelkie starania, bo kulturowo Japonia nie jest w stanie przyjąć tego, co niesie chrześcijaństwo. I trzeba oddać Martinowi Scorsese, że odpowiedzi jeszcze walczącego o prawdę jezuity są przekonujące dla widza, oddają trafnie prawdę o uniwersalizmie Ewangelii (wyczuwa się tu dobrego konsultanta teologicznego filmu). Do czasu. Ostatecznie wygrywa wymowa, „udowadniająca”, że chrześcijaństwo w Japonii przegrało, bo było obce kulturowo. Tej tezie przeczą jednak fakty historyczne. W czasie gdy kilku duchownych zaparło się wiary, setki i tysiące wyznawało wiarę w Chrystusa do końca, aż do strasznej śmierci. I to też do pewnego momentu jest w filmie pokazane. Ale ogranicza się do paru wieśniaków, prostych ludzi, trochę fanatycznie – można odnieść wrażenie – wierzących w życie wieczne po śmierci.
Jak to się ma do myśli zawartej na początku? Otóż za bezsensowne uważam próby oskarżania Scorsese o zrobienie „antychrześcijańskiego” filmu. Pomijając już to wszystko, co w filmie stanowi prawdziwe rekolekcje i niemal rachunek sumienia, pomijając pewną dwuznaczność (choć może i ze wskazaniem na wierność) ostatnich sekund filmu z krzyżykiem w... (nie zdradzam, jeśli ktoś jeszcze nie oglądał), uważam, że reżyser skorzystał ze swojego prawa i w sposób sugestywny i artystycznie wybitny pokazał własną wersję tamtych wydarzeń. I że nie można mieć o to do niego pretensji. Można za to mieć żal, że wiele produkcji filmowych, pokazujących bardziej „ortodoksyjny” i „prawowity” punkt widzenia, przegrywa właśnie ze względu na poziom artystyczny. Chodzi o cały segment filmów z tzw. katolickim czy szerzej: chrześcijańskim przekazem, które zniechęcają swoją dosłownością, amatorstwem, a czasem po prostu infantylizmem scenariusza i dialogów. Na tym tle chlubnym wyjątkiem są oczywiście ostatnie produkcje Mela Gibsona („Pasja” czy „Przełęcz ocalonych”), ale sam Gibson nie sprawi, że „kino chrześcijańskie”, z przekazem raczej zwycięskim (chodzi o zwycięstwo prawdy) niż kapitulującym (jak w „Milczeniu”), stanie się dobrze kojarzoną marką. Martin Scorsese zasługuje zatem na uznanie nie tylko jako wybitny reżyser. Trzeba być mu wdzięcznym, że podejmując trudne tematy chrześcijańskie, nawet po drodze błądząc lub promując swoją wątpiącą wersję wiary, stawia wysoko poprzeczkę i wymaga: od wiernych przemyślenia na nowo podstaw swojej wiary, a od chrześcijańskich twórców – większego profesjonalizmu i artystycznego wyczucia.
PS Całkiem możliwe, że ostatnie 3 sekundy końcowej sceny filmu czynią go bardziej jednoznacznym, niż wynikałoby z tego, co napisałem wyżej...
Jacek Dziedzina Zastępca redaktora naczelnego, w „Gościu” od 2006 roku, specjalizuje się w sprawach międzynarodowych oraz tematyce związanej z nową ewangelizacją i życiem Kościoła w świecie; w redakcji odpowiada m.in. za kierunek rozwoju portalu tygodnika i magazyn "Historia Kościoła"; laureat nagrody Grand Press 2011 w kategorii Publicystyka; ukończył socjologię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, pracował m.in. w Instytucie Kultury Polskiej przy Ambasadzie RP w Londynie, prowadził również własną działalność wydawniczą.