Matrymonialne rozważania między mitem a rzeczywistością.
Piszę ten tekst z poczuciem lekkiego zawstydzenia, bo nie czuję się ekspertem w sprawach małżeńskich, co najwyżej praktykiem z niewielkim doświadczeniem. Zainspirował mnie jednak blogowy wpis koleżanki Ludwiki Kopytowskiej o tytule "Wybrzydzaj! Jesteś księżniczką". Autorka stawia w nim tezę, że kobiecie, jako księżniczce, wypada wybrzydzać w wyborze kandydata na męża tak długo, aż nie trafi się taki, który jest ucieleśnieniem jej marzeń. Podkreśla, że choć tych, którzy spełniają wymagania kobiety "jest jak na lekarstwo", to nie powinna obniżać stawianych wymogów. Zaleca czekać cierpliwie na księcia, gdyż Pan Bóg cierpliwym i ufającym "da tylko to, co najlepsze, nie półprodukty".
I tutaj pojawia się mój sprzeciw. Otóż Pan Bóg daje u progu małżeństwa właśnie półprodukty, po to, by wspólnie, z pomocą proszku do pieczenia jakim jest sakrament, stworzyć z nich fantastyczny tort. Ale po kolei!
Do półproduktów jeszcze wrócimy. Zacznijmy od wybrzydzającej księżniczki. Figura to bardzo ryzykowna, bo buduje wizję kobiety jako posągu biernie oczekującego w najwyższej wieży, aż przybędzie do niej upragniony książę na białym rumaku, czyli innymi słowy - chodzący ideał. Problem w tym, że my, mężczyźni jesteśmy materiałem dość dzikim, nieokrzesanym i niedoskonałym, i chociaż zdarzają się w naszym plemieniu diamenty, to i one wymagają wcześniejszej obróbki. Idealny jest tylko Pan Bóg, więc historia z rycerzem w lśniącej zbroi powinna automatycznie kończyć się w zakonie. W większości przypadków nie byłoby to jednak najlepsze rozeznanie powołania.
Mówiąc już odrobinę poważniej - dobrze się dzieje, kiedy to mężczyzna stara się o względy kobiety, a nie odwrotnie, ale z tym wybrzydzaniem już sprawa nie jest tak oczywista. Rzecz jasna nie chodzi o to, żeby panna brała pierwszego lepszego kawalera, który się napatoczy. Małżeństwo, jak każde powołanie wymaga rozeznania - co do samej drogi, jak i partnera czy partnerki. Czasem jednak (chyba nawet w przeważającej większości przypadków) Pan Bóg stawia na drodze kobiety kandydata, który spełni jej marzenia, ale dopiero po solidnej obróbce. Nie od razu Rzym zbudowano, nie od razu giermek stał się rycerzem. I chociaż żadna księżniczka nie marzy o giermku (tylko o księciu), to żaden mężczyzna nie urodził się w zbroi. Często u progu wspólnej drogi partner wyraźnie odbiega od wyobrażeń i dziewczęcych marzeń, a dopiero narzeczeństwo, małżeństwo i niejedno staranie ze strony partnerki sprawia, że prosty giermek przeistacza się w wojownika.
Zresztą w drugą stronę działa to w ten sam sposób - niejedno krzykliwe kaczątko wymaga czasu i cierpliwości męża, by stało się pięknym łabędziem. Zdecydowana większość z nas - żonatych mężczyzn - nie ożeniło się z ucieleśnieniem Keiry Knightley o charakterze świętej Tereski (ja akurat tak, ale jestem szczęściarzem - pozdrowienia dla żony!;)). A jednak uważamy nasze żony za ucieleśnienie platońskich idei piękna i dobroci jednocześnie. A nawet jeśli w czymś nie domagają, to przecież je kochamy i jesteśmy z nimi szczęśliwi.
Problem z tym wybrzydzaniem i odrzucaniem półproduktów polega na tym, że z chrześcijańskiego punktu widzenia małżeństwo to nie raj, ale droga do raju. Sposób na uświęcenie. Droga, na której mąż i żona obdarzają się miłością i ze względu na tę miłość uczą się żyć nie tylko dla siebie, ale i dla drugiego. Posiadać siebie w dawaniu siebie - jak powiedziałby ks. Blachnicki. I choć nie powinniśmy rezygnować z marzeń o księciu czy księżniczce, to ich realizacja nie następuje w dniu ślubu. One się urzeczywistniają na drodze małżeństwa, nabierając każdego dnia kształtów dzięki wspólnemu wysiłkowi męża i żony. Ucząc się nawzajem siebie, swoich potrzeb i starając się jak najwięcej z siebie dawać tej drugiej osobie. Zanurzeni w sakramencie.
Miłość rzadko przychodzi gotowa. Prawie zawsze wymaga obróbki. To jest trochę jak sytuacja kobiety/mężczyzny, która w sadzie widząc małe, zielone jabłko na drzewie, wyrzuca je, bo nie jest smaczne. Tymczasem jabłko potrzebuje czasu i pracy tej kobiety/mężczyzny, żeby dojrzeć. A takie wybrzydzanie w niejednym przypadku (czy to kobiety czy faceta) doprowadziło do tego, że te jabłka były wyrzucane i nigdy nie miały szansy dojrzeć. A bohater pozostawał głodny.
Oczywiście zrozumiały jest postulat "nie brania jak leci". Ale też nie ma co liczyć, że Pan Bóg przyniesie gotowy tort. Otóż właśnie postawi na drodze półprodukty, z których tort piecze się dopiero na drodze małżeństwa. Rzecz w tym, żeby wybierać najlepsze surowce. Jak rozpoznać ich przydatność do przepisu? Przyjrzeć się im dokładnie na wczesnym etapie budowania związku i w okresie narzeczeństwa. Ale nie nastawiać się, że do ślubu wszystko będzie chodziło jak w zegarku. Tak, tak, wiem, że nie ma pewności czy ciasto się uda. Ale jaką mamy pewność, że ktoś, kto w dniu ślubu wydaje się księciem z bajki, za 20 lat nie zmieni się w warchoła, a księżniczka przekształci w wiedźmę?
Sen o księciu z bajki (czy idealnej królewnie) jest piękny. Ale jest tylko snem. Nie warto rezygnować z marzeń, trzeba jednak pamiętać, że one nie realizują się same i wymagają czasu. Pan Bóg błogosławi, tym, którzy Mu ufają, ale to nie oznacza, że robi wszystko za nas. A miłość? Być może chodzi właśnie o to, żeby kochać nie tylko "za coś", ale też "pomimo"?
P. S. Z tego miejsca chciałbym z całego serca podziękować mojej ukochanej żonie Annie, najcudowniejszej kobiecie świata, za to, że przyjęła moje oświadczyny, dając mi szansę - pomimo, że ani ze mnie książę, ani z bajki.
Wojciech Teister Dziennikarz, redaktor portalu „Gościa Niedzielnego” oraz kierownik działu „Nauka”. W „Gościu” od 2012 r. Studiował historię i teologię. Interesuje się zagadnieniami z zakresu historii, polityki, nauki, teologii i turystyki. Publikował m.in. w „Rzeczpospolitej”, „Aletei”, „Stacji7”, „NaTemat.pl”, portalu „Biegigorskie.pl”. W wolnych chwilach organizator biegów górskich.