Nie ma chyba bardziej symbolicznej obietnicy wyborczej Donalda Trumpa niż mur na granicy z Meksykiem. Nowy prezydent właśnie podpisał akty wykonawcze rozpoczynające budowę tego muru.
Przytoczone w tytule słowa pieśni Jacka Kaczmarskiego pokazują, jaką w naszych umysłach symbolikę ma mur. Chyba pierwsze, co nam przychodzi do głowy, to mur berliński. Jego upadek był symbolem końca komunizmu. Kraje wyzwolone spod okupacji sowieckiej otwarły się na świat. Jednak dzisiaj symbolika muru zaczyna się zmieniać. W obliczu problemów z muzułmańską imigracją mur budowany przez Wiktora Orbána na węgierskich granicach coraz częściej wydaje się dobrym pomysłem. Na granicy z Rosją mury chcą budować Ukraina i Estonia. I trudno nam odmówić tym krajom racji. Mur istnieje pomiędzy Izraelem i Palestyną. Jego rolę w zabezpieczeniu izraelskich obywateli przed terroryzmem trudno negować.
Trudno odmówić Amerykanom prawa do kontroli swoich granic. Trudno też odmówić im prawa do kontroli imigracji. Argument o imigranckim pochodzeniu amerykańskiego społeczeństwa jest o tyle nietrafiony, że USA zawsze starannie kontrolowały strumień migracji. I dostosowywały go do własnych korzyści. W XIX w. ograniczono liczbę przyjeżdżających Chińczyków i Japończyków. W XX w. ograniczenia stały się udziałem Polaków czy Włochów. W XXI w. może dotyczyć to Meksykanów i muzułmanów. Naprawdę nie byłoby to niczym nowym w historii Stanów Zjednoczonych. Nowy jest za to charakter imigracji meksykańskiej.
Większość imigrantów przyjeżdżających do Ameryki asymilowała się już w drugim pokoleniu. Dzieci Polaków, Włochów czy Niemców szybko uczyły się angielskiego i stawały się Amerykanami. Według badań ekspertów proces ten dotyczy też Meksykanów. I nic w tym dziwnego. Większość przybyszów zza południowej granicy to słabo wykształceni pracownicy fizyczni. Nauka angielskiego i szybka asymilacja są szansą dla ich dzieci na awans społeczny. Jednak badacze zauważyli jeszcze jedno zjawisko. O ile dawniej imigranci szybko tracili łączność ze starymi ojczyznami i roztapiali się w amerykańskim tyglu, o tyle u Meksykanów nie jest już to tak oczywiste.
Winna jest zapewne geografia. Do Sycylii, Saksonii czy Podhala było daleko. Do Meksyku jest blisko. Jak zauważają wspomniani już badacze, młodzi Meksykanie, nawet mocno zamerykanizowani, utrzymują silne kontakty z rodziną zza południowej granicy. Taka sytuacja znacznie ułatwia nielegalną emigrację. Prawie każdy Meksykano-Amerykanin ma jakiegoś kuzyna pracującego w Stanach nielegalnie. A sytuację utrudnia jeszcze kwestia języka. W Kalifornii czy Teksasie spokojnie można odbierać hiszpańskojęzyczne stacje radiowe czy telewizyjne. Imigranci nie tracą więc kontaktu ze swoim językiem. To raczej ekspansja języka hiszpańskiego w USA niepokoi wielu komentatorów.
Oczywiście niechęć do meksykańskich imigrantów ma przede wszystkim podłoże ekonomiczne. Meksykanie stanowią konkurencję dla amerykańskich robotników. I to była przyczyna poparcia dla Donalda Trumpa. Podobnie jak konkurencja ze strony polskich imigrantów była dla brytyjskich robotników motywem do poparcia Brexitu. W tej kwestii Meksyk dla Amerykanów ma znaczenie podwójne. Sam wysyła tanich pracowników na północ, ściągając do siebie amerykański przemysł właśnie mniejszymi kosztami pracy. I tę konkurencję Donald Trump obiecał ograniczyć. A symbolem tej obietnicy był właśnie mur.
Czy mur ograniczy nielegalne migracje, trudno powiedzieć. Jedno wiemy na pewno. Europejska część amerykańskiego społeczeństwa szybko się starzeje. Stany Zjednoczone, kraj zbudowany przez imigrantów, będą musiały sięgnąć po kolejnych. Dotychczas przyrost naturalny ratowali właśnie Latynosi. Czy uda utrwalić się pozytywne tendencje demograficzne w USA przy jednoczesnym zachowaniu dominacji anglosaskiej kultury? Powinniśmy tego życzyć Amerykanom, gdyż od tego będzie zależała stabilność największej gospodarki świata. Problem imigracji, który w krótkim okresie jest problemem ekonomicznym, w długim czasie jest także problemem kulturowym. Trudno powiedzieć, czy Donald Trump myśli w ten sposób, ale jego działania mogą mieć skutki długofalowe.
W dyskusji o imigracji ścierają się dwie postawy. Jedna mówi: „Gość w dom, Bóg w dom”. Druga: „My home is my castle”. A właśnie gdy popatrzymy na imigrantów jak na gości w domu, wtedy możemy dojść do właściwych wniosków. Lubimy przecież gości, ale wtedy, kiedy sami ich zaprosimy. A goście muszą bezwzględnie dostosować się do zasad panujących w domu gospodarza. Jeśli każe on założyć kapcie, trzeba je założyć. Donald Trump ma prawo odmówić wpuszczania do domu, którym jest Ameryka, osób, które nie chcą założyć symbolicznych kapci (czyli np. pracują nielegalnie). Oczywiście są ludzie, którym wchodzenie do domu w zabłoconych buciorach nie przeszkadza. Tylko że to pewnie oni sami z brudnymi butami i flagą z sierpem i młotem protestują dziś przeciwko nowemu prezydentowi.