Włoski chadek Antonio Tajani został przewodniczącym Parlamentu Europejskiego. Jeśli, na co się zanosi, Donald Tusk utrzyma stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej, lewica zostanie z niczym.
W 1996 r. Antonio Tajani, wtedy europoseł, poprosił Komisję Europejską o interwencję w sprawie dziecka poczętego w wyniku sztucznego zapłodnienia zaaranżowanego przez parę homoseksualistów. Tajani stwierdził wtedy, że dziecko takie „może mieć poważne psychologiczne problemy i doświadczyć szeregu trudności z akceptacją w społeczeństwie”. Sprawę tę w kampanii przed wyborem szefa europarlamentu wyciągnął duński socjalista Jeppe Kofod. I co? I nic. Tajani został przewodniczącym, pokonując swego rodaka z frakcji socjalistów. A jeszcze 13 lat temu Rococo Butiglione, z powodu swoich konserwatywnych poglądów, nie został komisarzem europejskim.
Antonio Tajani zdobył stanowisko w najbardziej emocjonujących wyborach. Po zakończonej kadencji Martina Schulza socjaliści zdecydowali, że zerwą umowę z chadekami i będą walczyć o kolejne 2,5 roku w fotelu przewodniczącego europarlamentu. Ich kandydat, Gianni Pitella, przegrał w 4 głosowaniach trwających 12 godzin. O jego porażce zadecydowało porozumienie między frakcjami chadeków i liberałów. Przez pewien czas wahali się konserwatyści, wśród których są posłowie PiS. Obawiali się wsparcia dla poglądów federalistycznych, forsowanych przez liberałów. Ostatecznie poparcie prawicy zdecydowało o tym, że socjalista nie miał szans na zwycięstwo.
Wyłamanie socjalistów z wielkiej koalicji z chadekami może oznaczać jeszcze jedno: na kolejną kadencję na stanowisku przewodniczącego Rady Europejskiej ma szansę Donald Tusk. Poparcie dla niego zapowiedzieli już chadecy i liberałowie. Jeśli centroprawicowa koalicja rzeczywiście się skonsoliduje, w ostatecznej rozgrywce europejska lewica może zostać z niczym. Tym bardziej że czeka ją seria porażek w wyborach krajowych. We Francji socjalista prawdopodobnie nie wejdzie do drugiej tury. W Niemczech socjaldemokraci czują już na plecach oddech antyimigranckiej AfD. W Austrii, Hiszpanii, Holandii i Czechach socjaldemokraci tracą pozycję na rzecz radykałów. We Włoszech lewica właśnie przegrała referendum i zapewne czeka ją porażka w przyśpieszonych wyborach.
Jak na ironię w momencie, w którym zaczynają pękać pewne więzy krępujące demokrację, najwięcej traci właśnie lewica. Do niedawna Europejczycy mieli do wyboru niewiele różniących się chadeków i socjaldemokratów. Teraz do władzy może dojść spychany na margines Front Narodowy we Francji czy skrajnie antyelitarny Ruch 5 Gwiazd we Włoszech. I właśnie wtedy pęka wielka koalicja, która dotychczas decydowała o rozdzielaniu stanowisk w Unii Europejskiej. Rodząca się koalicja chadeków z liberałami jest bardziej racjonalną i bardziej demokratyczną formułą gry politycznej niż układy pomiędzy przedstawicielami dwóch największych, nominalnie przeciwstawnych partii.
Ofiarą upadku wielkiej koalicji stali się właśnie socjaliści. Brak silniejszej reakcji na oskarżenia chadeckiego kandydata na szefa europarlamentu o homofobię może być symptomem szerszego zjawiska. Partie socjaldemokratyczne ewidentnie tracą poparcie w całej Europie. Zastępują je ruchy polityczne, które zmian obyczajowych nie mają już tak wysoko na sztandarach. Co to oznacza? Zapewne nie uda się cofnąć szeregu aktów prawnych uderzających w rodzinę czy życie ludzkie. Ale ofensywa ideologiczna lewicy być może zostanie zahamowana. Pod kierownictwem Antonia Tajaniego Parlament Europejski może mniej chętnie będzie nauczał Polaków o tym, czym jest postęp. A na pewno skończą się charakterystyczne dla Martina Schulza obrzydliwe tyrady przeciwko naszemu krajowi.