W całej nagonce na system oświaty wydaje się, że większości umknął jeden znaczący szczegół - cios rządu w edukację domową.
16 września w projekcie ustawy Prawo Oświatowe pojawił się zapis, który uderza prosto w edukację domową. Dyrektor przedszkola i szkoły, do której dziecko zostanie przyjęte, może, lub nie, wyrazić zgodę na jego edukację poza szkołą tylko wtedy, gdy placówka znajduje się na terenie województwa, w którym dziecko mieszka. A więc rejonizacja.
To najcięższa kłoda rzucona pod nogi rodzicom, którzy, zgodnie z Konstytucją RP, mają prawo do wychowywania swoich dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami. Pozostałymi kłodami są: zdawanie egzaminów ze "świętej i nieomylnej" podstawy programowej (która pozostawia wiele do życzenia), a także opinia psychologa. To tak, jakby rodzic był traktowany od razu jako potencjalne zagrożenie dla swojego dziecka, ale nieomylny psycholog (według zmian w ustawie - tylko publiczny!) to co innego. Nieomylny psycholog wie lepiej, co dla naszego dziecka jest dobre.
Miałam okazję mieszkać na Zachodzie, w Wielkiej Brytanii, i poznałam, jak tam wygląda edukacja domowa. Jeśli chodzi o tę kwestię, to rzeczywiście my w Polsce dopiero raczkujemy. A teraz jeszcze cofamy się w rozwoju. W Anglii dziecko nie musi być nawet zapisane do jakiejkolwiek szkoły, aby rodzic mógł uczyć je w domu. Po prostu do szkoły go nie posyła. A nawet jeśli już pociecha będzie do niej uczęszczać, a po pewnym czasie rodzice zrezygnują ze szkolnictwa na rzecz domowej szkoły ("homeschooling") - nie ma z tym żadnego problemu. I nie trzeba mieć żadnej opinii psychologa. I edukacja domowa w Wielkiej Brytanii jest całkiem popularna. Co więcej, uczelnie wyższe często wolą przyjmować dzieci edukowane w domu, bowiem one często są o wiele bardziej kreatywne, odważne w kontaktach z dorosłymi, a także wyspecjalizowane w tym, co je najbardziej interesuje. Nie musiały przecież wkuwać na pamięć niepotrzebnych regułek albo godzinami przepisywać z tablicy czegoś, co po paru minutach zapomną.
Szkoła tak naprawdę w większości nie uczy, a już na pewno nie wychowuje. Tego, co najważniejsze, są w stanie nauczyć nas rodzice: czytania, pisania, liczenia, podstawowej wiedzy o świecie. Resztę możemy przyswoić sami, zachęcani przez najbliższych. A trzeba pamiętać, że dzieci lubią się uczyć, jeśli odpowiednio się je do tego zachęci. Nie znoszą jednak nudy - a tego pełno w szkole. Nuda, powtarzanie tych samych czynności, stresujące klasówki i kontakty z rówieśnikami, które często są dość traumatyczne. To tam dzieci często mają pierwszy raz kontakt z przemocą, agresją, wulgaryzmami, seksualnymi napaściami słownymi i fizycznymi, i używkami. Wiadomo, zgorszenia przyjdą, ale dla niektórych przychodzą one zdecydowanie za wcześnie. I nagle po kilku latach takiej edukacji nasze wesołe, otwarte dziecko staje się przygaszone, smutne albo agresywne. Takie postawy nie biorą się "z powietrza".
Przeciwnicy edukacji domowej uważają, że dzięki szkole dzieci mogą lepiej się integrować z rówieśnikami. Jest to nieprawda, bo dzieci najlepiej uczą się od tych, z którymi najczęściej przebywają. A jeżeli przebywają z dziećmi na tym samym poziomie rozwoju umysłowego, co one same, to nie uczą się niczego nowego. Natomiast gdy dzieci są z dorosłymi, np. ze swoimi rodzicami, dziadkami, wujostwem, a nawet ze starszym rodzeństwem, mogą lepiej i szybciej przyswoić "dorosłe" wzorce. Bo chyba przecież o to nam chodzi: aby nasze dzieci wyrosły na dobrych dorosłych, a nie bez przerwy się bawiły? A co do kontaktu z rówieśnikami - taki kontakt dzieci edukowane w domu mają zapewniony, m.in. poprzez zajęcia dodatkowe, na które można zapisać je po szkole, różnego rodzaju kółka, duszpasterstwa, kluby sportowe. A nawet przez zabawy na zwykłym podwórku. Poza tym ilość przyjaciół nie przekłada się na ich jakość i trwałość owych przyjaźni. W szkole mieliśmy mnóstwo znajomych. Z iloma utrzymujemy kontakt w dorosłym życiu? Dwoma?
W całej tej historii dziwnej nagonki na edukację domową mnie najbardziej uderza to, że państwo w ogóle ingeruje w prywatną i delikatną sferę, jaką jest wychowywanie własnych dzieci. Mam tu na myśli normalnych rodziców, nie patologicznych czy chorych psychicznie. Każdy z nas może nauczyć czegoś dobrego swoje dziecko i nie musi mieć do tego tytułu magistra. Opieka nad młodszym rodzeństwem jest umiejętnością wysoce pożądaną, ale dzieci nie nauczą się jej w szkole, tylko w domu. Tak samo tworzenia trwałych relacji interpersonalnych. Dlatego tym bardziej boli, że partia, która chce uchodzić za przyjazną rodzinie, godzi w jej podstawowe prawa.