Sojusz tronu i ołtarza zawsze kończy się tak samo: profanacją tego drugiego.
Od razu wyjaśnię: to nie jest tekst krytykujący „wspieranie” danej partii przez ludzi Kościoła. Ludzie Kościoła to też obywatele, którzy na co dzień, poza modlitwą, sakramentami i oczekiwaniem na koniec czasów, nowe niebo i nową ziemię, muszą zmierzyć się z ograniczeniami czasu i przestrzeni tu i teraz: w coś się ubrać, coś zjeść, kształcić się, zarabiać, płacić podatki, wychowywać dzieci, rozwijać pasje, tworzyć, aktywnie wypoczywać, używać środków komunikacji, bawić się, pomagać innym, zabezpieczać swoje prawa, domagać się sprawiedliwości, muszą też mieć możliwość realizacji swoich potrzeb duchowych itd., itp. Można oczywiście robić to wszystko i prywatnie politykę mieć w głębokim poważaniu, ale obiektywnie każda z tych sfer życia w dużej części zależy również od uwarunkowań gospodarczych, politycznych, od tego, kto w sejmie i rządzie zasiada, na jaki guziczek w głosowaniu przyciska i jaki papierek podpisuje.
Tym samym naturalnym jest fakt, że co jakiś czas ludzie Kościoła zwyczajnie, po ludzku cieszą się, gdy sprawiający wrażenie podzielających ich wrażliwość i poglądy ludzie przejmują stery w polityce. Nie ma to nic wspólnego z oczekiwaniem, że oto teraz zbudujemy raj na ziemi, bo rządy sprawiedliwych nastały. Raju nie zbudujemy, ale jak na razie ciągle aktualne jest wezwanie „czyńcie sobie ziemię poddaną” i polityka też jest narzędziem do tego. Kropka. Oczywista oczywistość bywa nieoczywista dla tych, którzy zabieranie głosu w tych „świeckich” sprawach przez ludzi Kościoła (na przykład pracujących w „katolickich mediach”) uważają za „mieszanie się Kościoła” do polityki.
Czym innym jednak jest przywołany na początku sojusz tronu i ołtarza. Sojusz to już coś więcej niż głosowanie, wspieranie, a nawet pisanie życzliwych artykułów wówczas, gdy działania władzy pokrywają się z poglądami obywatela lub z jego poczuciem sprawiedliwości. Sojusz oznacza zawarcie jakiegoś paktu, umowy, wzajemnych zobowiązań – pisanej lub nie. W praktyce najczęściej oznacza brak krytycznego spojrzenia „ołtarza” na te działania „tronu”, których nijak ze sprawiedliwością czy moralnością pogodzić się nie da.
A zaczyna się „niewinnie” – od udzielania urzędującym politykom głosu na ambonie, dosłownie – przy ołtarzu, tym samym niejako legitymując, dając glejt prawomyślności na wszelkie działania (no tak to jest niestety odbierane) urzędu. Urzędnik, polityk, to czasem też człowiek Kościoła, nic jednak nie stoi na przeszkodzie, by akurat w kościele stał tam, gdzie miejsce innych wiernych. I wrażliwość na takie „uprzejme” udostępnianie ambony to już nie jest nadwrażliwość. To zdrowa reakcja po to, by uniknąć rozczarowań. Takich, jak na przykład przy głosowaniu w sprawach kluczowych dla ludzi wierzących, gdy reprezentanci, w których ludzie Kościoła pokładali nadzieję, zawodzą na całej linii.
Ludzie Kościoła, którzy ich popierali (mają do tego prawo) sami dokonają refleksji, może nawet krytyczniej zaczną patrzeć na „swoich”. Ale angażowanie kościelnych urzędów i miejsc kultu w zbyt mocną więź z jakąkolwiek partią, zawsze pozostawia po sobie coś gorszego niż obywatelskie rozczarowanie: profanację ołtarza. Ślady mogą być trudne do usunięcia.
Jacek Dziedzina Zastępca redaktora naczelnego, w „Gościu” od 2006 roku, specjalizuje się w sprawach międzynarodowych oraz tematyce związanej z nową ewangelizacją i życiem Kościoła w świecie; w redakcji odpowiada m.in. za kierunek rozwoju portalu tygodnika i magazyn "Historia Kościoła"; laureat nagrody Grand Press 2011 w kategorii Publicystyka; ukończył socjologię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, pracował m.in. w Instytucie Kultury Polskiej przy Ambasadzie RP w Londynie, prowadził również własną działalność wydawniczą.