Czemu to tyle trwa? Wydaje się, że nasza modlitwa odbija się od ściany, nie widzimy żadnych przełomów. Warto dalej szturmować niebo? A może dać za wygraną?
Wielką moc posiada wytrwała modlitwa sprawiedliwego (Jk 5,16). To słowo powraca do mnie od miesięcy. Może dlatego, że zbyt łatwo składam broń i wchodzę w narzekanie osła, zamęczającego otoczenie swoim: „Daleko jeszcze?”.
W ciągu dwóch ostatnich lat zetknąłem się ze wspólnotami, które odważnie głosiły, że „Bóg jest ekstremalnie dobry”, a Jego imię brzmi Jahwe Rapha („Bóg jest uzdrowieniem”). Głosząc szereg konferencji na ten temat, nie doświadczały żadnych przełomów. To były słowa wypowiadane pod prąd, w kompletnej ciemności. Wspólnoty nie decydowały się jednak na zmianę tematu. Były wierne Słowu.
Po pewnym czasie Bóg zaczął w niezwykły sposób potwierdzać to nauczanie. Takie konkretne doświadczenie miały między innymi krakowski Głos na Pustyni czy Głos Pana ze Skierniewic. W posłudze lidera tej drugiej grupy, Marcina Zielińskiego, o wiele bardziej fascynują mnie nie tyle znaki i cuda, których Bóg dokonuje dzisiaj, ile okres jałowy, pustynny: czas, gdy przez cztery lata modlił się, nie widząc żadnych owoców. Dlaczego nie zrezygnował? Dlaczego nie dał za wygraną, tylko desperacko oczekiwał realizacji słów: „Na chorych kłaść będą ręce, a ci odzyskają zdrowie”? Ja rezygnuję po kilku nieudanych próbach (a nie ukrywam, że często już po pierwszej).
– Nosiłem w sercu nieprawdopodobny głód obecności Boga. Żywe pragnienie, by wszędzie, gdzie będę spacerował, Bóg dotykał ludzi – opowiada o tym czasie Marcin Zieliński. – Modliłem się nad ludźmi i… nie widziałem żadnych owoców. Nic się nie działo. To rodziło frustrację, ale przez cztery lata nie odpuszczałem. Mówiłem: „Jezu, przecież Ty chcesz uzdrawiać! Czytam o tym w Biblii”. Słuchałem mnóstwa świadectw i sam modliłem się nad ludźmi: w szkole, na ulicy, w szpitalach, w Tesco. Podchodziłem do chodzących o kulach, do chorych i… nie działo się nic. Nie odpuściłem, bo czytałem Ewangelię. Byłem tak zdesperowany, że godzinami modliłem się o przełom.
Najbardziej poruszającą historię wytrwałej, nieustępliwej modlitwy usłyszałem niedawno od saletyna o. Bohdana Dutki. Gdy dowiedział się, że jego przyjaciel, ojciec czworga dzieci, zachorował na złośliwy nowotwór, zaczął modlić się i pościć. Każdego dnia prowadził swój prywatny dziennik. Dawno nie czytałem tak wzruszającej lektury. Pokazuje codzienną wierną modlitwę. Zmaganie pełne wzlotów i upadków, gór i dolin, uniesień i zwątpień. Za zgodą o. Bohdana zacytuję fragmenty.
Było słychać tylko szloch
„Wigilia 2013 r.: Jestem w Trzciance. Pochylam się nad kazaniem na pasterce. Dzwoni telefon. Grzegorz. Krótka rozmowa. W słuchawce usłyszałem inny niż zazwyczaj głos Grzegorza... Coś wydawało mi się dziwnego. Inaczej niż zawsze. Czułem, że coś ukrywa przede mną...”.
„Narodzenie Pańskie: »Mam guza. Podejrzenie raka«... Słuchałem... i wydawało mi się, że to sen... Skończyliśmy rozmowę. Nie dotarło to wszystko do mnie. Ale wiedziałem, że muszę natychmiast jechać do przyjaciela”.
„Świętego Szczepana: Grzegorz powiedział mi, że podczas rozmowy z żoną pocieszał ją, przywołując z pamięci ważne wydarzenie sprzed kilku lat, które wspólnie przeżyli. »Widzisz – mówił do żony − Pan Bóg był wtedy z nami, nie zostawił nas. Nie zostawi nas i teraz...«”.
„28.12: Rzeszów, godz. 9.00 rano. W kaplicy domowej naszego nowego domu zakonnego zaczynamy Eucharystię. Są ze mną w koncelebrze prowincjał i proboszcz, a także Grzegorz z Renatą i dziećmi. »Grzegorzu, teraz czujesz się dobrze – czułem ciężar tego słowa − ale za kilka dni, kiedy przyjdą wyniki, może być walka... Już teraz modlę się za Ciebie«.
Nałożyliśmy ręce na Niego... Udzieliłem sakramentu namaszczenia chorych. Przyzywałem Ducha Świętego”.
„29.12: Grzegorz jest pasjonatem sportu. Dziś turniej Czterech Skoczni. Milczy. Nic nie dzwoni... Teraz takie sprawy są małej wagi. Wygrał Simon Amman”.
„30.12: Godz. 9.00. Eucharystia za Grzegorza... Kiedy Ciało Jezusa leżało na ołtarzu, pomyślałem, że teraz uśpione ciało Grzegorza leży na stole. Lekarze pobierają wycinek. Rozmawialiśmy po 20-tej. Głos miał stłumiony”.
„3.01: Telefon od pielęgniarki. Domyślam się po jej głosie... rak złośliwy. Poszedłem do kaplicy. Modliłem się Koronką do miłosierdzia Pana”.
„5.01: »Grzegorzu – to jest prawdopodobnie chłoniak, ziarnisty złośliwy! Poczekaj z informacją dla innych, zwłaszcza dla Renaty − do środy...«. Był silny... Chwilami płakał, szlochał. Wstał i wtulił się we mnie. Byłem mu jak ojciec, brat, przyjaciel, powiernik, jak Kościół... Mieliśmy zapłakane oczy. »Wierzę w niebo, ale jeszcze nie chcę tam iść« − powiedział! Ponownie wtulił się we mnie. Płakaliśmy razem. Było słychać tylko nasz szloch. Na przemian: on i ja...”.
„6.01: Dziś, w Łagiewnikach w Godzinie Miłosierdzia modliłem się za Grzegorza i Renatę. Przez cały dzień czułem w sobie strach, że za dużo mu powiedziałem. Czy miałem do tego prawo... Wątpliwości... Kim ja jestem? Modliłem się: Panie, zabierz mnie! Jego zostaw! Dziś dzień Ofiarowania Pańskiego! Modliłem się Koronką do miłosierdzia Bożego”.
„7.01: Cały dzień modlę się za przyjaciela. Co mogę robić innego?”.
„9.01: Noc modlitwy. Żyć pod wiatr... Po raz drugi udzielam Grzegorzowi namaszczenia chorych. Stanął jak orant – wzniesione i rozłożone ręce. Jak Chrystus na krzyżu. Spokojny jak baranek. Nowenna do MB Saletyńskiej, woda z La Salette i prośba o cud uzdrowienia przez wstawiennictwo sługi Bożego Jana Berthie.
Noc, wiatr, woda, łódź, a oni wystraszeni... tak, jak my!”.
Marcin Jakimowicz